„Piknik pod Wiszącą Skałą” Joan Lindsay w reż. Leny Frankiewicz w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Ewa Bąk na blogu Okiem widza.
PIKNIK POD WISZĄCĄ SKAŁĄ to tytuł książki Joan Lindsay, filmu Petera Weira i spektaklu Teatru Narodowego w Warszawie w reżyserii Leny Frankiewicz- różnych form sztuki poruszających temat tajemnic, które do końca pozostaną niewyjaśnione. Książka uruchamia wsobne wyobrażenia, emocje, interpretacje historii zniknięcia dziewcząt w czasie pikniku pod Wiszącą Skałą w dniu Świętego Walentego w 1900 roku, film wizualizuje poetyczną jej wizję, natomiast spektakl proponuje krytyczną perspektywę. Akcentuje opresyjność epoki wiktoriańskiej, rasizm, kolonializm, działanie systemu patriarchalnego ubezwłasnowolniającego kobiety upokarzającym gorsetem zasad i norm. Jest głosem sprzeciwu, buntu. Postawą wyzwolenia. Manifestem emancypacji. Dydaktyczną lekcją empatii wobec słabszych, innych, obcych. Tęsknotą za wolnością, powrotem do natury, możliwością wyrażania i życia w zgodzie ze sobą samym.
W sztuce konfrontowana jest ekspansywna cywilizacja z siłą piękna dzikiej przyrody, władcza wizja świata męskiego z podporządkowanym mu światem kobiecym. Wypływa temat, od kogo, od czego tak naprawdę człowiek jest zależny i czy możliwe jest wybicie się na niezależność gdy przerasta go ogrom wyzwań, utopia marzeń, rygor konieczności, ciężar samego życia. Dlaczego podejmuje walkę lub z jakiej przyczyny z niej rezygnuje, poddaje się, ulega. Czy zwycięży jego natura, czy twarda rzeczywistość. Ja wewnętrzne, prawdziwe, swoje czy świat zewnętrzny, opresyjny, obcy. Kobiety ponoszą klęskę. Ale próbują. Jak Miranda, młoda dziewczyna, pensjonarka. Jak pani Appleyard, dojrzała kobieta, właścicielka pensji. Jak wszystkie dziewczyny w buncie wyznające swoje wyobrażenie o porządku świata.
Spektakl dotyka obszarów nieznanych, budzących wątpliwości, niepokój. Ważny w tym kontekście pozostanie sam proces dociekania istoty tego swoistego śnienia we śnie, przyglądanie się istnieniu niemożliwego i mierzeniu się z potencjalnie możliwym. Bez poznania przyczyn zdarzeń, bez wiedzy o rozwiązaniu zagadki. Trzeba zaakceptować to skupienie się sztuki na kontemplacji natury upominającej się o swoje, mówiącej o sile instynktu, popędu, na próbie bycia sobą bohaterek, na odwadze wejścia ich w głąb nieświadomości. I wyjściu z niej, by stawić czoło wyzwaniom.
W tym punkcie są dziewczęta z pensji-nastolatki, w wolnym czasie, na pikniku, bez obowiązków, rygorów- na progu dorosłości i odpowiedzialności. To ten moment, gdy mają sposobność dokonać wyboru, gdy rozstrzyga się ich przyszłe życie. Znalazły się w okolicznościach, które je sprawdzą i okaże się, kim naprawdę są. Chodzi o to, czy są gotowe, by wejść w nieznane(zdjąć pończochy, gorsety, porzucić świat, jaki się zna i nienawidzi, nie akceptuje), chodzi o siłę, by zmierzyć się z nową, obcą rzeczywistością, czy skończy się ta przygoda powrotem do porządku starego świata, do tego, co się zna, co jest przewidywalne i pozornie bezpieczne. Dziewczęta mają sposobność zdecydować: pójść za głosem natury, instynktu, popędu, zbuntować się czy nic nie zrobić i trwać w zastanym, nie stworzonym przez siebie porządku. Wybiorą z czego skorzystać a z czego zrezygnować. To nieuniknione dylematy każdego z nas. Spektakl postrzegany w tym kontekście jest bardzo współczesny. I żąda od nas odpowiedzi dla siebie samych jak postąpić, co wybrać. Pyta, czy wyrastając w określonym systemie wartości, jesteśmy w stanie stworzyć siebie na własnych zasadach, czy potrafimy coś zrobić dla innych. Jaką mamy szansę na sukces.
Spektakl otwiera hipnotyzujący obraz oka, wejścia do jaskini, waginy, miejsca-przejścia, działającego jak magnes, zapraszającego do wniknięcia w głąb, w mrok, w nieprzewidywalne. W nowy, lepszy, przyjazny świat. W jego czarnym epicentrum lewituje postać młodej dziewczyny(Miranda Michaliny Łabacz) w białej sukience śpiącej/pogrążonej w letargu/martwej. Niewinność zanurzona w nieświadomości. W marzeniach, pragnieniach, a może w stuporze spowodowanym horrorem realnego życia. Poza konkretnym czasem i miejscem. Na końcu przedstawienia, po eksploracji, już nie jednostka a cała młoda kobieca nacja w demonicznych, anonimowych, totemicznych maskach wspólnie walczy, nakazowo żąda, deklaratywnie nakazuje. Po okresie niewinności, zaczął się dla dziewcząt czas odpowiedzialności. I jak po przebudzeniu, jeszcze między snem a jawą, niezbornie, drażniąco, agresywnie demonstruje. Natarczywy bunt jest nie do zniesienia, napastliwy ton trudny do zrozumienia. Uzasadniony ale oczywisty, słuszny ale naiwny. Podszyty czystym pragnieniem. Szczerą chęcią. Solidarny w geście ale indywidualnie rozśrodkowany. Bez zaplecza, bez solidnych fundamentów. Bo nie ma jeszcze własnego genotypu, historii, programu działania. Doświadczenia, dorobku, mocy sprawczej. Jak czarne protesty( nie ma o nich mowy w spektaklu), które pokazały niezwykłą siłę kobiet. Bardzo dobrze, że się odbyły ale tak naprawdę nic nie zmieniły. Pozostawiły obserwatorów z poczuciem zażenowania i bezsilności. Straconej nadziei, niewykorzystanej szansy. Znów bez ciągu dalszego. Wymiernego efektu. I to boli. Naprawdę wkurza i złości.
Ten manifest nie jest słabością ale siłą nowej adaptacji powieści Joan Lindsay autorstwa Małgorzaty Anny Maciejewskiej(adaptacja sceniczna i dramaturgia) i Leny Frankowskiej(reżyseria). Teatralną próbą walki. Prawdą o niepowodzeniu kobiecej perspektywy obrazu świata, nieskuteczności feministycznego porządku wypowiedzianej urzekającym obrazem skomponowanym przez przepiękną scenografię, kostiumy-kody, światło-nastrój, napięcie, emocje Katarzyny Borkowskiej, transową muzykę Cezarego Duchnowskiego, etniczny wokal czarnoskórej Sary(Ifi Ude), wzmacniające plastyczną wymowę projekcje wideo Natana Borkowicza, rewelacyjną choreografię Marty Ziółek, która sama w sobie staje się celną narracją, spójnym komentarzem, rozwiniętą puentą.
Niebagatelną rolę w wymowie spektaklu pełnią niezawodni aktorzy Teatru Narodowego. Ewa Wiśniewska w roli właścicielki pensji, pani Appleyard, tworzy kreację kobiety dojrzałej, walczącej od zawsze o niezależność. Jej bohaterka, zna życie, potrafi doskonale brylować w jego mętnych, podstępnych meandrach, umie się nagiąć, ulec, podporządkować. Znakomita aktorka buduje postać doświadczoną, mądrą, ale też wyrozumiałą i czułą, złożoną z kontrolowanych wyborów, racjonalnych kompromisów, myślącą po męsku. Jednak sromotnie przegrywa. Gabriela Muskała w roli Pułkownikowej Fitzhubert jest innym wcieleniem kobiecości, w tym wypadku kolonizatora, władczego, brutalnego, nienawidzącego i zwalczającego innego, obcego. Wzmacnia męski punkt widzenia. Tylko wtedy istnieje i dlatego ponosi klęskę. Sara, dręczona, szczuta, wykluczana sierota, pół- Aborygenka, jest wyrzutem sumienia cywilizacji białego człowieka. Nie może przeżyć w jego świecie. Przejmująco gra ją Ifi Ude/Bonnie Sucharska, ale ciemna karnacja Sary, jej pochodzenie to niezbywalne piętno, które zabija. Nie jest w stanie ocalić jej grupa pensjonarek ubrana w komunijne sukienki. Młodość, która mogłaby zmienić mentalność świata, zawiodła. Okazała się zbyt słaba. Nie była rodzaju męskiego. Prześniła lub utopiła w marzeniach zapał. Skończyło się na symbolicznym, w sumie pustym geście. A mężczyźni oczywiście nie widzieli żadnego interesu, by cokolwiek zmieniać. Nie byli zainteresowani. Jakże to oczywiste, jakie białe, bielutkie, jasne! Tym samym obraz Mirandy w oku cyklonu dziejów może jednak sugerować wieczną kobiet stagnację, uwięzienie, stan zawieszenia między rzeczywistością, której nie można zmienić a snem, wycofaniem, marzeniem, w którym może się zdarzyć wszystko.