„Imagine” w reż. Krystiana Lupy, koprodukcja Teatru Powszechnego w Łodzi i Teatru Powszechnego w Warszawie. Pisze Ewa Bąk na blogu Okiem widza.
Najpierw pandemia trwająca dwa lata, teraz demony wojny szalejące tuż, tuż, z nimi fala uchodźców z Ukrainy - znaleźliśmy się w szczególnym momencie historii. Doświadczamy sytuacji granicznych, wymagających mobilizacji ciała i ducha. Życie sprawdza wszystkich, indywidualnie i zbiorowo. Bezlitośnie obnaża słabość cywilizacji zachodniej. Jej dopełniającą się slow agonię, którą IMAGINE, 6-godzinny esej teatralny Krystiana Lupy próbuje rozpoznać, zarejestrować, zrozumieć. Co prawda sztuka sięga do lat 60 i 70-tych i znacznie starszych, ale przecież historia się powtarza a natura ludzka nie zmienia. Niestety.
Krystian Lupa wprowadza widza do dobrze znanej z poprzednich spektakli przestrzeni obskurnego pokoju ze zniszczonymi meblami, barłogiem, kozłem gimnastycznym. Jesteśmy u Lupy, z Lupą. To samotnia, graciarnia, więzienie, piekło podtrzymujące traumy, wspomnienia, tęsknotę za utraconym czasem, w poczuciu zawodu i straty. Tu wszystko gaśnie, umiera, bo wyczerpało się, zużyło. Oprócz wyjścia awaryjnego, dużego okna, bo gdy się otwiera, wdziera się do środka światło, rumor ulicy, siła i radość życia. Na mgnienie zaburza przygnębiający nastrój, głęboko depresyjną atmosferę, ożywia martwą przestrzeń, umierającego Antonina (Grzegorz Artman), przywołującego duchy przeszłości, powidoki swojego życia, popadającego w szaleństwo, bo toczy spór z resztką własnego rozumu (Andrzej Kłak). W klinczu rozczarowania, bezsensu, beznadziei właściwej pokoleniowej porażce. Ideowej klęsce. Życiowej końcówce. Przytłaczający obraz tego traumatycznego miejsca, rozmowa z samym sobą, duchami, widmami "dzieci kwiatów" [Patti Smith (Marta Zięba), Janis Joplin (Karolina Adamczyk), Susan Sontag (Anna Ilczuk), Timothy Leary (Julian Świeżewski), aktorka Marieliv (Ewa Skibińska), Lucy (Michał Czachor) i inni] podkreśla desperacko powtarzane pytanie: "co spierdoliliśmy?" W tonacji zawodu, wyczerpania, rozkładu. W emocji wściekłej furii gestu ocalenia czegokolwiek ze straconych złudzeń, zaprzepaszczonych szans, kończącego się życia. Już nie z przeczucia, obawy, ale niezachwianej pewności, że człowiek jest "mechanizmem katastrofy", "bucem wojny", marionetką nie w swoich rękach, lecz bezdusznego fatum. Do końca pozostaje słabą istotą, niedoskonałym tworem swoich czasów, szaleństw, majaków, z trudem wychodzącym poza własny indywidualizm. Żyjącą na haju religii, idei, polityki, wojny. Nie własnych czynów, tylko zbiorowych wyobrażeń. Takich jak IMAGINE, piosenka Johna Lennona.
Pierwsza część spektaklu to wizualizacja krajobrazu wewnętrznego bohatera, uwięzionego w stuporze bezsilności, bezradności, w mizerii życia zmierzającego do (samobójczej, bo wynikającej z rejterady) śmierci. Ten los jednostkowy jest personifikacją cywilizacji, która znajduje się w fazie głębokiego kryzysu, wyczerpania, wyjałowienia. Egzystencji prowadzącej do samounicestwienia. W sytuacji, kiedy może tylko zadawać pytania o przyczynę. Nie ma już sił analizować, wyciągać wniosków, stawiać diagnozy. Nie jest w stanie. Lupa ilustruję tę fazę destrukcji poprzez przykład idei hipisowskiej wolności bez granic, bez wojen, wyobrażenia sobie świata, ludzi otwartych na drugiego człowieka bez uprzedzeń, warunków, kodeksów. Artysta może tylko pytać o upadek wzniosłej myśli, chwytającej urokiem lepszego świata wizji, która eliminuje wątpliwości, wyklucza błędy, ignoruje zło. Fantazja samorealizującego się dobra, iluzja szczerych intencji, bezwarunkowej otwartości wzniecona przez kontrkulturę hipisów szybko zgasła. Jak każda inna, w innym miejscu i czasie. Choć część pierwsza spektaklu kończy się zbiorową imaginacją widm, zmartwychwstaniem Lennona-Chrystusa (punkt zapalny pewnej rewolucji), sakralizacją idei, którą za wszelką cenę pragnie się ocalić.
Dlatego druga część spektaklu to wizualizacja świata zewnętrznego człowieka. To obraz ruiny, zniszczenia, katastrofy. Pustki. Degradacji świata w wyniku działania ludzi. Gdzieś z uchodźcami na granicy, z przybyszami z kosmosu na pustyni, po której błądzi nowe wcielenie Antonina (Andrzej Kłak) szukając inspiracji, ratunku, wyjścia z apokaliptycznej sytuacji (poruszające się za Artaudem-Kłakiem drzwi), kobietami wypowiadającymi się w 5 minut na dowolny temat, by w końcu w górach mógł wybrzmieć tam-tam oznajmiający zarzewie nowego początku starego porządku patriarchatu, zmultiplikowanego męskiego ego (Piotr Skiba). Dzikiego i wściekłego, prymitywnego i wojowniczo nastawionego do świata. Nagiego, uzbrojonego tylko w kij super macho, komunikującego nie językiem, nie myślą, nie ideą swoją determinację i siłę. Jeszcze nie wie, że historia zatoczyła koło, znów wszystko się powtórzy. Zaburzony chorobą, szaleństwem człowiek buńczucznie demonstruje nowe ludzkości samobójcze otwarcie. I krzyczy profetycznie: NIE!
Lupa, jak sądzę, opowiada o swoim doświadczeniu IMAGINE z perspektywy tu i teraz. Myślę, że to jest jego autorska, autobiograficzna teatralna projekcja. Strumień świadomości. W odcieniu podróży sentymentalnej, rozliczeniowej. Z pomrukami reżysera wbijającymi się w soundtrack scenicznej materii. Z fantastycznym poczuciem humoru, z celnym kontrapunktem, zwariowanymi pomysłami (podążające za bohaterem drzwi). I kontynuacją dotychczasowej estetyki. Z nagością, co nic nie wyraża, nie ukrywa. Jałowością seksu. Z doskonałym aktorstwem całego zespołu (rewelacyjny Andrzej Kłak, przejmujący Grzegorz Artman, demoniczny Piotr Skiba, intrygujący Michał Czachor jako Bonaparte i Lucy, zabawny, ujmujący Julian Świeżewski jako Timothy Leary w tańcu w lateksowej, czarnej mini sukience, z mikro koncepcją na życie, doskonała, jakże charakterystyczna Ewa Skibińska, emocjonalna Karolina Adamczyk w roli Janis Joplin, społecznie zaangażowana Susan Sontag Anny Ilczuk). Z antyreligijnością, która nie jest bluźniercza, bo zmartwychwstanie czy reinkarnacja Lennona w postać Chrystusa jest konstatacją, że żywotność, działanie, skuteczność idei może gwarantować przejęcie od religii jej struktury, zasad oddziaływania, uzasadnianie pozytywnej perspektywy. Tyle tylko, że IMAGINE, kontrkultura hipisów propagując wizję eksplodującej wolności, a priori otwartości, w opozycji do dotychczasowych systemów, hierarchii wartości zatrzymała się na deklaratywności, nie stworzyła własnych twardych struktur. Rozśrodkowana, zindywidualizowana wypaliła się w fazie buntu, euforii, pomysłu. Nie wystarczy mieć rację, trzeba umieć ją skutecznie, metodycznie wdrożyć, zinstytucjonalizować. Dlatego potencjał IMAGINE Lennona, jak Mickiewicza "Człowieku! gdybyś wiedział jaka twoja władza!..." pozostał tylko utopią. Niespełnionym snem, niezaspokojonym pragnieniem. Pięknym marzeniem. Bezpłodną iskrą czucia tylko.
Lupa grzęźnie w marazmie. Wizualizuje okres dekadencji schyłkowego etapu. Mocą swego statusu, siłą autorskiej sztuki może sobie pozwolić na ignorowanie czasu, na mielizny rozwleczonego tekstu, słabość dramaturgii, niejednoznaczność narracji. Prowadzi widza do wyczerpania, zniechęcenia, by poddał się duchowi, materii, narracji jego teatru. Drażni nihilizmem, wszelkim nadmiarem. Sprawdza cierpliwość, poczucie humoru, pozbawia dystansu. Ćwiczy go z wrażliwości, myślenia. I dręczy spowolnieniem wygaszanego depresją, starością, rejteradą życia w końcówce, straszy samobójstwem (resztki) rozumu, odrywającego się od stosu nagich zwłok, mimo energii płynącej ze wspomnień, pragnień, marzeń (jakby wzniecały je płonące zapałki w bajce Andersena). Męczy błądzeniem na pustyni. Poszukiwaniem. Szaleństwem narodzin nowego wspaniałego świata. Infekuje lękiem, że przyszłe wcielenie IMAGINE umrze równie szybko. Bo zawsze coś spierdolimy. A ponieważ nie wiemy co, cykl się powtórzy, przecież ciągle się powtarza.
Gdy życie spowalnia, wycisza się, gaśnie - pozostaje wspomnienie, budzi się wyobraźnia. Bo tak naprawdę nie ma się już czego chwycić poza wewnętrznym przekonaniem. Poza spojrzeniem w otwartego okna światło. Znów majaczy nadzieja, że może nie wszystko było po nic. Że może to coś najbardziej szalone, niemożliwe, utopijne się odrodzi w innej formie, w innym czasie. Zaistnieje, spełni się. Sprawdzi. Na przekór wszystkiemu, wszystkim. Wbrew resztkom czystego rozumu. Choć to zwyczajnie pozbawione sensu majaczenie, to naturalne, po prostu bardzo czułe, piękne. Głęboko ludzkie.
W takim punkcie jest Krystian Lupa. Może i my. IMAGINE...