„Laborantka” Elli Road w reż. Anny Gryszkówny w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Krzysztof Stopczyk.
W Teatrze Współczesnym w Warszawie odbyła się druga premiera (po „Cud, że jeszcze żyjemy”) firmowana przez nową dyrekcję (Wojciecha Malajkata i Marcina Hycnara). Tym razem na Scenie w Baraku widzowie mogli zobaczyć „Laborantkę”, debiutancką sztukę młodej angielskiej autorki Elli Road, przetłumaczoną na język polski przez Klaudynę Rozhin i wyreżyserowaną przez Annę Gryszkównę. Pomimo zupełnie innych treści tych dwóch spektakli, dostrzegam jednak ich wspólny mianownik. Jest nim nawiązanie do zagrożeń pojawiających się przed ludzkością i trudnych problemów współczesności – kłania się nazwa teatru!
O „Cud, że jeszcze żyjemy” już pisałem. „Laborantka” napisana w 2018 roku, przez 33-letnią wówczas autorkę, porusza temat coraz bardziej rozpalający światową opinię publiczną. Wiele osób uważa, że sprawy wiązane z genetyką i z - jak to się popularnie mówi - dłubaniem w niej, to jest wymysł czasów najnowszych. Mam zupełnie inne zdanie na ten temat.
Odkąd istnieje ludzkość, we wszystkich cywilizacjach, w ich wierzeniach, mitach, religiach i ich świętych księgach, pojawiały się opisy postaci i stworów, będących według współczesnej nomenklatury efektem eksperymentów lub zamierzonych działań w genetyce. Wszędzie występują potwory, hybrydy, mutanty. W Biblii kluczowe role w różnych przypowieściach pełnią ludzie ze skrzydłami, za to z trudną do określenia płcią. W mitologii greckiej, oprócz setek różnych stworów, jest np. pół człowiek, pół byk (Minotaur). Gryfy (hybryda orła i lwa) po dziś dzień dumnie prężą się w niezliczonych herbach miast, np. Łeby. A w herbie Liverpoolu i w logo słynnego klubu piłkarskiego figuruje Liver Bird (połączenie kormorana i orła). Takich przykładów można podawać tysiące, ale nie mogę powstrzymać się od jeszcze jednego. Odkąd temat różnych eksperymentów w genetyce zaczął coraz częściej pojawiać się w mediach, rozpalając dyskusje do czerwoności, czekam z niepokojem na pojawienie się jakiegoś wzburzonego tymi badaniami fanatyka, żądającego zmiany herbu Warszawy! No bo jak to: pół kobiety, pół ryby? W herbie stolicy!? Toż to jest obraza wszystkich praw, którymi kieruje się ludzkość!
Ale ten temat to nie tylko pożywka dla żarcików. Sprawa jest poważna.
Dopóki ludzie okładali się maczugami było to tragiczne w skutkach, ale miało ograniczony zasięg. Przy współczesnej technice sprawa ma zupełnie inny wymiar – globalny. To samo dotyczy majstrowania przy genach. Oczywiście, teoria głosi, że wszystkie badania i eksperymenty prowadzone są w imię szczytnych haseł. Ale jak mówi Poeta w „Weselu” Wyspiańskiego:
„(…) takby gdzieś het gnało, gnało,
takby się nam serce śmiało
do ogromnych wielkich rzeczy
a tu pospolitość skrzeczy
a tu pospolitość tłoczy,
włazi w usta, w uszy, oczy; (…)”.
No właśnie. Bo w praktyce z genetyką jest tak jak np. z atomem. Może być „lekiem na całe zło”, ale może również zgładzić całą ludzkość. Z jednej strony są tacy ludzie, jak zmarły w ubiegłym roku prof. Piotr Węgleński, wybitny uczony, biolog i genetyk, wieloletni prorektor i rektor Uniwersytetu Warszawskiego, dyrektor Instytutu Genetyki i Biotechnologii UW, który był tym „dobrym”, cierpliwie tłumaczącym pozytywne skutki badań w genetyce. Ale są również ci „źli”. Coraz powszechniejsza jest świadomość skutków ich szalonych eksperymentów i coraz więcej osób dostrzega wzrastające niebezpieczeństwo, i w miarę swoich możliwości stara się przestrzegać przed nim. Dlatego od pewnego czasu mamy tyle znakomitych dystopijnych książek, filmów i seriali telewizyjnych. A mnie bardzo cieszy, że do tego grona dołączyli również ludzie teatru.
Jedną z tych osób jest Ella Road, która w 2018 roku napisała swoją debiutancką sztukę teatralną zatytułowaną „The Phlebotomist” (dosłownie – otwieracz żył, pobierający krew z żył). Jest to historia dziewczyny, w niedalekiej przyszłości wykonującej właśnie taką pracę. Pobrana przez nią krew służy do bardzo dokładnego przeanalizowana DNA, co pozwala na określenie indywidualnych obecnych i przyszłych parametrów człowieka i wszystkiego, co jest związane z jego fizycznością i psychiką. Nie wyłączając chorób na które zapadnie i długości życia. Na tej podstawie ludziom przydziela się punkty i klasyfikuje do jednej z dziesięciu kategorii. Im punktacja bliższa 10, tym lepiej. Im niższa, tym gorzej. Ci pierwsi mają w życiu wszelkie ułatwienia i preferencje, ci drudzy nie mają żadnego wsparcia znikąd i co najgorsze żadnych perspektyw.
Znacie to? Ależ oczywiście, że tak! „Wszystko już było, jak rzekł Ben Akiba” – tak głosi jedna z prawd życiowych i teksty piosenek, a w rzeczywistości jest to trawestacja cytatu z Księgi Kaznodziei Salomona (Koheleta): „To, co było, znowu będzie, a co się stało, znowu się stanie: nie ma nic nowego pod słońcem."
Z tego powodu oglądając „Laborantkę” miałem podzielność uwagi. Z zapartym tchem chłonąłem akcję sztuki i mistrzowską grę zespołu aktorskiego, ale równocześnie natychmiast zauważałem podobieństwa z wydarzeniami historycznymi i kulturowymi utrwalonymi w literaturze. Przez tysiące lat jako pewnik przekazywano, że starożytni Grecy zabijali niepełnosprawne niemowlęta. Co prawda, ostatnio pojawiły się głosy kwestionujące takie działania, ale nie zmienia to faktu, że przekonanie o ich prawdziwości jest głęboko zakorzenione w świadomości społeczeństw. Nie ma za to żadnych niedomówień w przypadku Untermensch (niem. „podczłowiek”). Takim mianem określali Niemcy, czyli „nadludzie” (Übermenschen) przedstawicieli narodów słowiańskich, innych niearyjskich grup etnicznych, ludzi niepełnosprawnych fizycznie i umysłowo, ale w szczególności Żydów. W ich przypadku prześladowania osiągnęły wówczas apogeum, ale okrutna prawda jest taka, że gnębieni i pozbawiani praw byli przez wieki, właściwie we wszystkich krajach chrześcijańskich. Jeszcze straszniejszy jest fakt, że od Synodu Toledo w roku 633, formalnie do deklaracji „Nostra aetate” Soboru Watykańskiego II w 1965 roku obowiązywała oficjalna doktryna dejudaizacji. Jej skutki znamy wszyscy.
W „Laborantce” główną osią fabuły jest podział na wysoko i nisko ocenianych (mających wysoki i niski rating). Ci z niskim, czyli „sub”, to właśnie „podludzie”. Tyle tylko, że jak już napomknąłem powyżej, takie podziały występowały od zarania ludzkości, przez wszystkie wieki jej istnienia. I utrzymują się nadal. Zmieniają się tylko ich uzasadnienia. Inaczej głosił to 500 lat p.n.e. Konfucjusz, inaczej motywowano to w starożytnym Rzymie, w średniowieczu, w czasie II wojny światowej, inaczej teraz. W wybiegających w przyszłość książkach, filmach czy serialach bardzo często pojawia się wątek związany z genetyką. I niestety, oprócz totalnej wojny atomowej, buntu sztucznej inteligencji, wcześniej określanego buntem maszyn, właśnie w szalonych eksperymentach genetycznych upatruje się największe zagrożenie dla ludzkości. I słusznie! Przecież ostatnio dostaliśmy żółtą kartkę w postaci ogólnoświatowej pandemii COVID-19, wywołanej przez koronawirusa z Wuhan (SARS-CoV-2).
Na początku w „Laborantce” jest normalnie, swojsko. Dopiero w miarę upływu czasu orientujemy się, że uczestniczymy w wydarzeniach z przyszłości. W spektaklu występują: Monika Pikuła (Char), Elżbieta Zajko (Bea), Leon Charewicz (David) i Filip Kowalczyk (Aaron).
Z tej czwórki tylko David (Leon Charewicz), który jest gospodarzem i stróżem w laboratorium, w którym pracuje Bea, pamięta dawne czasy. Pozostała trójka jest o tyle młodsza, że nie zna innej rzeczywistości. Charewicz wcielający się w postać i głos „z przeszłości” jest w zdecydowanej kontrze do pozostałej trójki. On widział już nie jedno i nic go nie dziwi. Jako jedyny przez całą sztukę zachowuje stoicki spokój i stara się łagodzić dostrzeżone konflikty. Jego monolog o ogrodzie dawnego przyjaciela jest przejmujący, przenosi słuchaczy do czasów dzieciństwa, kiedy to słuchało się opowieści o rajskich ogrodach lub baśni z tysiąca i jednej nocy. Charewicz cudownie gra personifikację spokoju, opanowania, wiedzy i empatii w stosunku do innych. Brawo!
Między głównymi bohaterami, Beą (Elżbieta Zajko) i Aaronem (Filip Kowalczyk) rodzi się uczucie, stają się parą, pobierają i żyją pod wspólnym dachem. Wydawać by się mogło samo życie i to usłane różami. Ale oglądając spektakl bądźcie Państwo czujni. Od samego początku uważnie słuchajcie tego co mówi i jak się zachowuje ta para i to zarówno w rozmowach między sobą, jak i z innymi osobami. To jest wielka rola Elżbiety Zajko! Początkowo zwykła „dziewczyna z sąsiedztwa”, w wyniku spotkania, jak jej się wydaje chłopaka/mężczyzny swojego życia, rozkwita. Jest szczęśliwa. W miarę upływu czasu Zajko prezentuje całą gamę nastrojów, stanów psychicznych i zachowań, łącznie z takimi, w których jest przerażająca. I we wszystkich jest w stu procentach autentyczna! Do zespołu Teatru Współczesnego dołączyła kilka miesięcy temu i jest to jej pierwsza rola na tej scenie. Co za wejście! Gratulacje!
Partneruje jej Filip Kowalczyk, który dołączył do zespołu również w poprzednim roku i dał się już poznać w kilku spektaklach. W „Laborantce” ma bardzo trudną rolę, bo postać grana przez niego nie przypadkowo nosi imię Aaron. To determinuje całe jej postępowanie, które daje temu zdolnemu aktorowi - podobnie jak jego scenicznej partnerce - możliwość zaprezentowania swoich bardzo wysokich umiejętności. Jest to tym bardziej trudne, że jak to wynika z fabuły, cały czas ma powód do gigantycznego stresu. A Kowalczyk grając znakomicie, absolutnie naturalnie i prawdziwie, przez cały czas ma w sobie jakąś tajemnicę. W pełni zasłużone brawa za tę bardzo dobrą rolę!
Bea ma przyjaciółkę „od zawsze”. Jest nią Char, w którą wciela się Monika Pikuła. Początkowo wydaje się postacią najtragiczniejszą. Jednak w miarę upływu czasu, gdy komplikują się również losy pozostałych osób (oprócz Davida), można użyć w stosunku do jej postępowania poetyckiego określenia „najpiękniejsze”. I znowu, autorka sztuki, wspólnie z reżyserką, zadbały o to, aby aktorka grająca Char miała możliwość zaprezentowania pełnej gamy swoich umiejętności artystycznych. A u Pikuły są one niemałe i dzięki nim grana przez nią postać jest elektryzująco zmienna i cały czas przykuwa uwagę widzów. Kolejna znakomita rola w tym spektaklu.
Zespół aktorski zasługuje na słowa najwyższego uznania, ale cała koncepcja spektaklu pochodzi od jego reżyserki, czyli Anny Gryszkówny. A zadanie jakiego się podjęła było szalenie trudne, nie tylko ze względów na temat i atmosferę panującą wokół niego. Drugi powód jest całkiem prozaiczny. Scena w Baraku jest bowiem bardzo specyficzna i narzuca twórcom ogromne ograniczenia. Z drugiej strony, właśnie przez to wymusza na nich równie dużą kreatywność. Jak trafić do widza w tak surowych warunkach? Nie można go (widza) uwieść oszałamiającą scenografią, głębią perspektywy też nie. Zapadni do pojawiania się spod sceny nie ma, tak samo jak sztankietów do podciągania w górę. Zbyt częste i radykalne zmiany kostiumów też raczej nie wchodzą w rachubę. Pozostaje skupić się na grze aktorskiej, bardzo oszczędnie wspomaganej scenografią i nielicznymi rekwizytami. Całe szczęście, że pozostają jeszcze światła, dźwięk i efekty optyczne (slajdy, projekcje). Z tego powodu fundamentalną rolę w „Laborantce” odgrywa tak zwana technika, która została zrealizowana perfekcyjnie i jest na najwyższym poziomie artystycznym.
Scenografia autorstwa Karoliny Bramowicz jest minimalistyczna, ale estetyczna i funkcjonalna, a kostiumy również jej autorstwa idealnie pasują do postaci.
Muzyka (Rafał Mazur) cały czas sączy się ledwo słyszalnie, ale jednak idealnie współgra z akcją, którą śledzimy na scenie.
Karolina Gębska tradycyjnie już ustawiła światła perfekcyjnie.
Bardzo ważną rolę w „Laborantce” pełnią projekcje multimedialne autorstwa Pawła Feiglewicza-Penarskiego. W surowych warunkach Sceny w Baraku, to one są zamiennikiem scenografii, a ze zrozumiałych względów stwarzają dużo więcej możliwości niż tradycyjne dekoracje. A więc jest ekran rodem z filmów science fiction, pojawiają się cudownie klimatyczne przyrodnicze i kosmiczne „tapety” na ścianach i są wspaniale wymyślone przez Annę Gryszkównę do spółki z Pawłem Feiglewiczem-Penarskim różne projekcje wideo. W tym fenomenalne drwiny z newsów i czerwonych pasków wszechobecnych już chyba we wszystkich stacjach telewizyjnych. Praca Pawła Feiglewicza-Penarskiego jest niezaprzeczalnie wartością dodaną spektaklu.
Cała fabuła „Laborantki” jest bardzo interesująca i wciągająca. Dialogi są prawdziwe i nie brzmią fałszywie w żadnym stanie emocjonalnym, w którym aktualnie znajdują się postacie. Duża w tym zasługa bardzo dobrego tłumaczenia tekstu dokonanego przez Klaudynę Rozhin.
Na temat „Laborantki”, jak i zasygnalizowanego w tym spektaklu tematu, można napisać jeszcze bardzo wiele. Ale ja bardzo gorąco namawiam Państwa do obejrzenia go osobiście i wyrobienia własnego zdania. Przedstawione są w nim krańcowo różne racje i postawy. Anna Gryszkówna nie ocenia, nie zajmuje określonego stanowiska. Nie sympatyzuje i nie potępia. Nic nie narzuca. Ukazuje, daje do myślenia. Ba! Jak dowiedziały się wścibskie wróble teatralne, aby jeszcze bardziej umożliwić to widzowi, zmieniła ostatnią scenę w sztuce. Według mnie takie zakończenie jest dużo lepsze niż w oryginale. Zmiana jest minimalna, ale właściwie kluczowa dla całego spektaklu i jego przesłania. Widz musi rozstrzygnąć sam.
Na sam koniec, ośmielę się skierować delikatną sugestię w stronę dyrekcji Teatru Współczesnego. Ella Road napisała już drugą sztukę, która miała premierę w 2021 roku i zatytułowana jest Fair Play. Porusza w niej temat absolutnie aktualny, to znaczy kontrolę płci wśród zawodniczek z różnych dyscyplin. Tekst oparty jest na doświadczeniach konkretnych sportsmenek, które na skutek przepisów ogłoszonych przez władze sportowe dostały zakaz startów lub muszą walczyć o pozwolenie. Tu też badania genetyczne grają główną rolę!
Ella Road wybija się na główną specjalistkę w tej tematyce, bo według enuncjacji prasowych ma reżyserować kolejny sezon słynnego serialu Black Mirror dla Netflixa.
To przyszłość. Na razie obejrzyjcie Państwo jej „Laborantkę” w reżyserii Anny Gryszkówny na Scenie w Baraku w Teatrze Współczesnym w Warszawie! To spektakl z najwyższej półki!