„Kochanie zrób mi dziecko” Mirko Stiebera w reż. Macieja Wierzbickiego w Teatrze Kamienica w Warszawie. Pisze Krzysztof Stopczyk.
Uwielbiam czeskie poczucie humoru, czeski dowcip i czeskie podejście do życia. Uważam, że jest dużo sensowniejsze, bardziej przyjazne człowiekowi, mniej stresogenne, niż to nasze. Co prawda Maryla Rodowicz śpiewała kiedyś: „Ty to masz szczęście, że w tym momencie, żyć ci przyszło w kraju nad Wisłą”. No nie wiem! Czesi potrafią poważne i bardzo poważne tematy przedstawić w takiej formie, że nie tracąc nic z treści, nie zabijają swym nadęciem i tromtadracją. Nie znałem do tej pory sztuki „Bláha a Vrchlická” autorstwa Mirko Stiebera. Karol Suszka, który tłumaczył tekst, zmienił dosyć radykalnie jej tytuł i po polski brzmi on „Kochanie zrób mi dziecko”. Premiera odbyła się w Teatrze Kamienica 29 marca 2023 r.
Szedłem na to przedstawienie z mieszanymi odczuciami, ponieważ była to pierwsza premiera dla dorosłych widzów po śmierci Emiliana Kamińskiego, który jak wiedzą wszyscy i co było bezdyskusyjne, był główną siłą napędową całego teatru. Po nim stery w Kamienicy przejęli jego żona Justyna Sieńczyłło i syn Kajetan Kamiński, i to oni firmowali ten najnowszy i pierwszy w zmienionej rzeczywistości spektakl. Świadomie użyłem zwrotu „firmowali”, ponieważ to oni wzięli na siebie odpowiedzialność za organizację całości wydarzenia. Co oczywiście nie oznacza, że tylko oni przy nim pracowali.
Muszę przyznać, że zaimponowała mi właśnie organizacja całości wieczoru. Już przed spektaklem zadbano o stworzenie gościom bardzo sympatycznej atmosfery. Gdy wszyscy w końcu zasiedli w swoich fotelach, właśnie Pani Justyna i Pan Kajetan oficjalnie przywitali gości, wspominając oczywiście zmarłego niedawno męża i ojca, który był twórcą Teatru Kamienica. Przy okazji zdradzili, że zarówno ta premiera, jak i najbliższe dwa sezony, zostały wcześniej zaplanowane i „dogadane” przez ciężko chorego już wtedy Pana Emiliana. Ta informacja zrobiła piorunujące wrażenie na publiczności, która później, w przerwie i po spektaklu komentowała ten fakt.
Polski tytuł „Kochanie zrób mi dziecko” mówi wszystko o tym czego może oczekiwać widz. Pozostaje tylko kwestia skąd ta kategoryczna prośba? No i właśnie o tym jest ta komedia. Tu od razu nawiążę do pierwszych dwóch zdań mojego opisu. Temat jest bardzo poważny i bolesny dla coraz większej liczby osób. Problemy z zajściem w ciążę stają się coraz bardziej powszechne. Przyczyn tego zjawiska jest bardzo dużo. W „Kochanie zrób mi dziecko” parze bohaterów, pomimo ich starań, nie udaje się to przez długi czas. W Polsce o tym problemie oficjalnie nie mówi się, a jeżeli dyskutuje, to wyłącznie w kategoriach być albo nie być całego narodu i to pisanego z dużej litery. A Czesi zrobili na ten temat uroczą komedię, absolutnie nie gubiąc meritum sprawy. Czyli: treść ta sama, a forma u nas na najwyższych diapazonach, ze śmiertelną powagą, a u Czechów w dużo lżejszej formie.
Reżyser (Maciej Wierzbicki) i dwójka aktorska występująca w tym spektaklu (Katarzyna Ankudowicz i Marcin Perchuć), nie mieli łatwego zadania, mając świadomość jak delikatna jest materia, w której się poruszają. Absolutnie nie mogli pozwolić sobie na granie pod publiczkę, jakieś tanie gagi, czy heheszki. Z prawdziwą przyjemnością oglądałem popis tej pary, przeżywającej na scenie autentyczne emocje, związane z sytuacją, w której się znalazła. A że często było śmiesznie? A nawet bardzo? Bo po prawdzie, tak właśnie jest w życiu. Ile osób z nas, gdy już emocje odpuszczą, z perspektywy czasu, śmieje się z samych siebie i ze swoich postępowań. Tylko w danej chwili, gdy coś się dzieje, nie dostrzegamy śmieszności wielu sytuacji i zdarzeń. Postronny widz już tak. My też, tylko po upływie pewnego czasu. I to właśnie jest różnica między Czechami, a Polakami. Oni potrafią śmiać się z siebie. Nam to przychodzi bardzo opornie, jeżeli w ogóle przychodzi.
Ankudowicz na scenie jest nie do poznania. Rewelacyjnie gra niby ciamajdowatą, ale rozpaczliwie zdeterminowaną w dążeniu do celu młodą kobietę. Perchuć, właściwie bez charakteryzacji, jest takim absolutnie przeciętnym, facetem w średnim wieku. Oboje mają porównywalne utrudnienie do zagrania. Ona nosi okulary typu „denka od butelek” i bez nich prawie nie widzi, on chodzi o lasce, a bez niej powłóczy nogą. Wbrew pozorom, to jest trudne zadanie aktorskie przez cały spektakl nawet na moment nie zapomnieć o swojej przypadłości. Udaje się im to znakomicie. Oprócz tego są bardzo przekonujący w swoich postaciach, tak dalece, że widz utożsamia się z obojgiem. Rozumie ich problemy i rozterki i szczerze sekunduje im i trzyma kciuki za szczęśliwe zakończenie.
Jeżeli chodzi o wydarzenia na scenie, to jakie one są, zobaczycie Państwo sami, gdy obejrzycie tę sztukę, a zapewniam, że warto! Ze względu na treść i na formę!
Bo jeżeli chodzi o Teatr Kamienica to uspokoiłem się, że po tragicznym okresie jaki ostatnio miał tam miejsce, udało się w sposób organizacyjnie perfekcyjny zrealizować tę część „testamentu” Emiliana Kamińskiego, która dotyczyła tej premiery. Artystycznie też jest to spektakl na bardzo wysokim poziomie.
Po tej premierze jestem spokojny o przyszłość teatru pod kierownictwem Justyny Sieńczyłło i Kajetana Kamińskiego, których wspiera tak wspaniały zespół pracowników. To nie są czcze słowa, że czuć było pozytywną energię i na scenie, i na widowni, i w foyer. W czasie rozmów po zakończeniu spektaklu, wiele osób podkreślało, że „czuło obecność Emiliana”. Nie wstydzę się przyznać, że byłem jedną z nich.