EN

26.10.2023, 13:17 Wersja do druku

Okiem Obserwatora: Imię

„Imię” Matthieu Delaporte'a i Alexandre'a de la Pattelicre'a w reż. Grzegorza Chrapkiewicza z Tito Productions w Scenie Relax w Warszawie. Pisze Krzysztof Stopczyk.

fot. mat. prasowe

Znacie Państwo taki tekst towarzysko-rodzinny: „nie dopytuj się, bo się dopytasz!”? A taki: „nie ma się o co kłócić, lepiej zmieńmy temat!”? Na pewno słyszeliście te zdania wielokrotnie. I co? I zapewne nic! Znam to z autopsji. Co pewien czas przeżywamy kolejne deja vu i nie zawsze dobrze na tym wychodzimy. Jak temu zapobiec? Ponieważ człowiek często już tak ma, że jak nie zobaczy, to nie uwierzy, to podpowiadam rozwiązanie. Idźcie Państwo na przedstawienie „Imię”, którego autorami jest dwóch Francuzów - Matthieu Delaporte i Alexandre de la Pattelicre, tekst znakomicie przetłumaczyła Barbara Grzegorzewska, a wyreżyserował Grzegorz Chrapkiewicz. A ponieważ producentem spektaklu jest Tito Productions K. Fukacz-Cebula D. Słonina zdążył on już, od chwili powstania w 2014 r., zjeździć całą Polskę. I nadal jeździ, więc jest duża szansa, że ci z Państwa, którzy go jeszcze nie widzieli, będą mieli ku temu okazję. I radzę z niej skorzystać!

Na przykładzie tej sztuki widać, jak ważna jest praca tłumacza/tłumaczki. W tym przypadku efektu pracy translatorskiej Grzegorzewskiej słucha się jak dialogów naszej, swojskiej, polskiej familii.

Akcja dzieje się jednego wieczoru w czasie cyklicznego spotkania przyjaciół, których dodatkowo łączą koligacje rodzinne. Wszyscy znają się „od zawsze” i spotykają się „od zawsze”. I zawsze było miło i sympatycznie, aż do momentu, który jest właśnie treścią sztuki i w którym uczestniczymy, my - widzowie.

A jest na co popatrzyć i czego posłuchać! Oj jest, chociaż początkowo nic nie zapowiada nadciągających wydarzeń. Zaczyna się przesympatycznie, są zwyczajowe wymiany zdań, są niewinne docinki i żarciki, jest pyszne (wg zapewnień gospodyni) jedzenie, a i do popitki też coś się znajduje. Swojski obrazek. Aż w tej sielskiej atmosferze pada najniewinniejsze pytanie o imię oczekiwanego przez jednego z ucztujących dziecka. To fokusuje rozmowę na tym temacie. A dalej, to już Państwo musicie sami zobaczyć i usłyszeć! Samo życie! Nie tylko jeżeli chodzi o język, ale również o niesamowite zwroty akcji i niby poboczne, ale za każdym razem smakowite wątki rodzinne (np. historia ulubionego pieska jednej z cioć). 

To naprawdę ogromna sztuka, tak zagrać spektakl, aby widz nie miał wrażenia, że ogląda teatr, tylko, że siedzi przed lustrem weneckim i jest świadkiem autentycznego spotkania. Jest to zasługą reżysera i oczywiście zespołu aktorskiego. 

Występuje piątka artystów, która prawie cały czas jest na scenie i ma okazję do zaprezentowania pełnego wachlarza swoich umiejętności. A są one najwyższej próby!

Elisabeth - Małgorzata Foremniak, to gospodyni tego wieczoru, w szczęśliwym (?) związku małżeńskim od kilkudziesięciu lat. Oglądając Panią Małgorzatę na scenie, cały czas żałowałem, że tak rzadko mam do tego okazję. Znakomita rola! Mam tylko nadzieję, że uzna, iż oprócz kina i telewizji istnieją też deski sceniczne i miłośnicy teatru, którzy chcieliby ją oglądać częściej.

To samo dotyczy Wojciecha Malajkata - Vincent, który w „Imieniu” daje popis swoich, jak się wydaje, nieograniczonych możliwości aktorskich. Jest równie dobry i przekonywujący jako narrator, w scenach „zwykłych”, komicznych i poważnych, czy wręcz dramatycznych. Znowu ten sam apel: obyśmy mogli częściej widzieć pana Wojciecha na scenie! 

Szymon Bobrowski gra Pierre'a, gospodarza wieczoru, męża Elizabeth. Tak jak pozostałe osoby, zaczyna spokojnie, jako misiowaty naukowiec, nastawiony pokojowo do wszystkich, ale równocześnie święcie przekonany o swojej nieomylności, opartej na wiedzy naukowej. W każdej rodzinie jest taki wujek. I pan Szymon jest takim „wujkiem” – w tym przypadku to jest komplement! Wspaniałe są jego wymiany zdań z Vincentem, a jego stosunek do żony, czyli Elizabeth, to mistrzostwo, tak jak i każda argumentacja w każdej kwestii. No rodzinny wujek!

Dorota Krempa, czyli Anna jest partnerką Vincenta i co kluczowe w całej sztuce, jest w czwartym miesiącu ciąży. Na scenie pojawia się ostatnia i prawdę powiedziawszy przypadła jej najmniej sympatyczna rola. Może powodem tego jest „stan błogosławiony”, a może taka po prostu jest. Zdecydowanie najmłodsza w tym towarzystwie, nie zważa na konwenanse, tylko wali miedzy oczy, to co myśli. Nie jest milusią dziewczyną, ale robi to na poziomie wyżej wymienionej trójki, czyli znakomicie!

Ostatnią postacią jest Claude, grany w spektaklu, który ja widziałem, przez Mateusza Banasiuka (gra na zmianę, w dublurze z Marcinem Hycnarem). To zdecydowanie najspokojniejsza postać. Nie pytany, nie odzywa się, a gdy już musi, to robi to w sposób zdawkowy. Ale do czasu! Tak jak wszyscy pozostali ma swoje solówki. I tak jak wszyscy – znakomite!

Właśnie, bo ta głęboko życiowa komedia jest skonstruowana bardzo sprytnie. Oprócz wzajemnie napędzających się interakcji między poszczególnymi postaciami, każda z nich ma swój indywidualny popis, a bywa, że nie jeden!

Naprawdę warto je zobaczyć, posłuchać i co bardzo, bardzo ważne, po wyjściu z teatru zastanowić się nad tym co się widziało i słyszało. A może nawet popatrzyć w lustro! 

Źródło:

Materiał nadesłany