„Oda do radości” na podstawie improwizacji aktorskich i autorskich tekstów reżysera w reż. Wojtka Ziemilskiego w STUDIO teatrgalerii w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Zaczyna się od mozolnego, bardzo ostrożnego, zdumiewająco długiego jak na tak niewielki spektakl – budowania pewnej konstrukcji, którą Mateusz Smoliński składa z najdziwniejszych i najprzypadkowszych (jak się na początku wydaje) rekwizytów zgromadzonych na scenie. Jakoś się ta rzeźba trzyma, ale kruchutka jest niesłychanie i trzeba bardzo uważać, żeby się przypadkiem nie rozpadła. Cóż to takiego? I dlaczego jest piątym bohaterem tego spektaklu?
Oda do radości olśniewa skojarzeniami i zaskakuje prostotą – nie pamiętam, kiedy widziałem na scenie coś równie prościutkiego i poruszającego jak rozmowa dwóch paznokci (sic), finałowy monolog Daniela Dobosza po prostu wbija w fotel, a tenże performans budowany na początku spektaklu jest niczym innym niż… Cóż, w swojej poniekąd oczywistości pomysł znakomity.
Oglądamy przedstawienie – owszem - o niemożności ucieczki od własnych genów, ale i o tym, że nasze podobieństwo do przodków jest/może być czymś fantastycznym i zachwycającym. To na przykład, że śpimy jak ojciec, czy - że mamy krzywe zęby jak cała rodzina. I o tym, że od tego genetycznego wiana ucieczki nie ma.
W takim razie - od czego jest? I – czy w ogóle jest?