„Imagine” w reż. Krystiana Lupy, koprodukcja Teatru Powszechnego w Łodzi i Teatru Powszechnego w Warszawie. Pisze Justyna Kozłowska w portalu Teatrologia.info.
Tak, jak Factory 2 była „zbiorową fantazją inspirowaną twórczością Warhola”, w której spotyka się artystyczna komuna, tak Imagine w jakiejś mierze odnosi się do legendy Antonina Artauda i do tego samego pomysłu – spotkania postaci hipisowskiej popkultury. Pierwsza część nowego spektaklu Krystiana Lupy rozgrywa się w podobnej przestrzeni: ustawiono tu fotele, kanapy i łóżko Antonina. Między nimi stoi gimnastyczny kozioł – w spektaklu zyska ironiczny status symbolu, gdyż skok przez niego stanie się dla najmłodszego Michaela (Michał Lacheta) skokiem przez swoje ludzkie ograniczenia. Z tyłu znajduje się kuchenna szafka i regał z książkami, m.in. W.G. Sebalda i Allena Gingsberga. Po lewej stronie wysokie okno, przez które, jak mówi Antonin, wystarczy przełożyć nogę (i w pewnym momencie tę nogę przełoży). Na scenie ustawione są także włączone kamery prowokujące konkretne zachowania aktorów i służące Antoninowi do odkrycia prawdy, do ujawnienia ich życiowej mistyfikacji.
Przyjdą czy nie? To problem Antonina (Grzegorz Artman), który do miejsca, gdzie od lat żyje (i które niewiele się zmieniło fizycznie), zaprosił swych byłych towarzyszy hipisowskiej komuny. Nie jest jednak pewien, czy ich zobaczy, czy prowadząc już inną egzystencję zechcą ożywić w sobie nie tylko wspomnienia, ale przede wszystkim swój bałwochwalczy stosunek do byłego guru. Wątpliwości podsyca Antonin drugi – jego sobowtór (Andrzej Kłak), poniżając pierwszego i przekonując, że nikt do niego nie przyjdzie, więc lepiej odwołać te wizyty.
Artaud pisał, że „każdy wizerunek prawdziwy ma cień, który jest mu sobowtórem”. Antonin pierwszy, grany przez Artmana, jest zarośnięty, ma długie, utrzymane w nieładzie włosy, nosi nie pierwszej czystości ubranie – wygląda jak lump i takoż się zachowuje. Jest zrezygnowany, mizerny, z obłędem/chorobą i bezradnością w oczach. Niczym karykaturalny guślarz czeka na swe wezwane duchy, by odegrać z nimi posthipisowskie dziady, ale to taki guślarz-szaman wycofany, sam zawieszony pomiędzy światami żywych i zmarłych. Gdy już te duchy z przeszłości urealnią się w jego mieszkaniu, gospodarz długo nie przejawia żadnej inicjatywy, leżąc w łóżku, jakby zakłopotany ich obecnością. Nie zapyta, czego potrzebują, ale w końcu zada im z wyrzutem inne pytanie, wzniesione nieomal na wyżyny sakramentalne: „co spierdoliliście?”.
Ciekawa jest relacja łącząca go z Antoninem drugim (to są najlepsze role w przedstawieniu). Pierwszy ograniczony mentalnie i przestrzennie do swego łóżka i okna, boi się tego drugiego. A drugi zdecydowanie nad nim góruje, zawłaszczając całą przestrzeń już na początku przedstawienia, gdy zażywa kąpieli w wannie ustawionej w głębi sceny. Potem wychodzi z niej czysty, nagi, nakładając na siebie jedynie skąpą chustę/szatę i siada na wózku inwalidzkim, wpatrując się w pierwszego. Jest spokojny, pewny siebie i tym góruje nad pierwszym Antoninem. Gdy pojawią się byli członkowie komuny, drugi Antonin nie zniknie, wciąż swoją obecnością oddziaływać będzie na pierwszego.
Zaproszona postać, która pojawia się jako pierwsza, to Janis – Joplin (Karolina Adamczyk). I to jest prawdziwa zjawa z zaświatów, bo – jak sama mówi – umarła w wieku 27 lat i została przywrócona do życia przez Antonina. Przychodzi do niego z pretensjami o przeszłość, choć jednocześnie jest bardzo wzruszona, że go widzi i że do niej napisał. Trochę podstarzała, tandetnie ubrana, jak zgasła gwiazda. Siedzi na kanapie i nerwowo pali papierosy. Bardzo emocjonalna, cały czas gotowa okazać Antoninowi empatię. Następne postaci zjawiają się po kolei, w kilkuminutowych odstępach, a ich tożsamość wyświetla się na górnym ekranie. Pojawi się m.in. Susan – Sontag grana trochę z kpiną wobec tej postaci przez Annę Ilczuk. Susan przyszła, a właściwie wpadła do mieszkania, prosto z jakiejś manifestacji. Jest zdystansowana wobec całego towarzystwa, a w szczególności wobec Antonina. do którego wydaje się nie mieć żadnych sentymentów. Susan denerwuje głosem i stylem mówienia osoby wszystkowiedzącej najlepiej. Niby dyskutuje, ale w gruncie rzeczy narzuca rozmówcy właściwe odpowiedzi. Wydaje się przekonana, że góruje intelektualnie nad towarzystwem. I w taki sposób toczy swoje wywody na temat humanizmu. W tym towarzystwie jest i matka kilkorga dzieci – Carin (Karina Seweryn) – od początku niezadowolona, że się tu znalazła, bo w domu zostawiła syna z myślami samobójczymi. Skromnie ubrana w sukienkę i zielony płaszcz, wyróżnia się na tle innych postaci prostotą wyglądu i życia, które wybrała, oraz krytycznym stosunkiem do ich wspólnej przeszłości. Marieliv (Ewa Skibińska) to z kolei rozdygotana aktorka, przestraszona życiem, wrażliwa, próbująca myśleć samodzielnie. Żadne z nich nie rozumie, po co Antonin ich tu ściągnął. Zauważają, że niektórych brakuje (styl życia ich zabił), że „jeden nie przyjdzie, bo siedzi w Sejmie” (co oczywiście wywołuje śmiech na widowni, która cieszy się, że rozpoznała w tym „jednym” marszałka Ryszarda Terleckiego, byłego hipisa).
Gdy w końcu zostaną zmuszeni do odpowiedzi na pytanie, „co spierdolili?”, rozpoczyna się dyskusja nad przeszłością, teraźniejszością, nad tym, jak ma się ich młodzieńcza wiara w hipisowskie ideały do ich życia dawnego i teraźniejszego. Część z nich jest świadoma, że życie w komunie było fikcją, bo głównie zajmowali się ćpaniem, a jeśli wierzyli w kogoś i nad kimś się zastanawiali, to był to tylko guru-Antonin, a oni jako jednostki się nie liczyli. Ich rozmowy toczą się początkowo w atmosferze wzajemnej niechęci, nieufności, wyczuwalne są konflikty z przeszłości. Punktem spajającym okazuje się wspomnienie Johna Lennona, a właściwie jego śmierci i tego, czym po niej stał się w kulturze. Każda z postaci ma indywidualne wspomnienie, refleksję związaną z tym artystą, ale wspólne jest przekonanie o tym, że wtedy wierzyli w utopię Imagine. Niektórzy wciąż odkrywają w sobie tę wiarę. Któraś z postaci przyznaje, że zbudowanie takiego świata-marzenia musiałoby odbyć się z użyciem terroru gorszego od stalinowskiego. O co więc chodzi z hymnem Lennona? Lupa na szczęście nie pozostawia widzów w niepewności i któraś z postaci spieszy nam odkrywczo wyjaśnić, że wielkość utworu Imagine polega na wezwaniu jednostki do przemiany własnej wrażliwości, umysłu, a wszystko to odbyć ma się na zasadzie dobrowolności, indywidualnego przekonania o celowości zmiany.
Grupa byłych przyjaciół odnajdzie w sobie dawną wspólnotowość i zgodnie przyjmą LSD w formie naśladującej komunię świętą. Towarzyszy im lektura Skowytu Gingsberga (czyta Lucy, czyli Michał Czachor, to także bardzo dobra rola) i przeżywają swój narkotyczny trip. Nastąpi jeszcze spektakularne pojawienie się Johna Lennona (Michał Lacheta), stylizowane na wejście Jezusa do Wieczernika, w którym oczekują na niego uczniowie. Lennon-Jezus pokaże zgromadzonym swoje rany ze sztuczną krwią. Wszystkie postaci staną wokół niego, niczym uczniowie przy Jezusie, by dotknąć ran i poczuć bliskość tej świeckiej świętości.
W części drugiej zmienia się przestrzeń. Scena zabudowana jest ekranami. Miesza się tu rzeczywistość teatralna z filmową, w której zmienia się także główny bohater. To drugi Antonin przejmuje inicjatywę. Na filmie obserwujemy, jak jedzie autem przez opuszczone, zniszczone tereny. Widzimy w zbliżeniu jego napiętą twarz. Nagle wysiada i pojawia się na scenie. Jest sam na tej pustelni świata po apokalipsie, czym przypomina trochę Antoniego Pustelnika. Zanim jednak Antonin Kłaka zacznie snuć swoje pustelnicze refleksje nad światem, byciem w nim, nad złem i jego przyczyną, musi rozprawić się ze sobą dawnym, bo Antonin pierwszy (wciąż świetny Artman) także tu się pojawi i niczym uporczywa mucha nie pozwoli się odgonić (interakcje między nimi to jedne z lepszych momentów tej części spektaklu). Temat zła pojawia się w spektaklu głównie w kontekście wojny na Ukrainie i w takiej formie najmocniej tu wybrzmiewa, choć to Lupowskie unde malum brzmi trochę płasko. Padną tu pytania o mordercze możliwości jednego człowieka i o to, jak to się dzieje, że grupa tysięcy żołnierzy bezrefleksyjnie podąża za jego rozkazem. Antonin Kłaka zostaje przytłoczony przez słowa, ale wcale nie przez ich głębię, lecz ilość i jakość. Narcyzm, egzaltacja, obecne także w pierwszej części, nie irytowały tak bardzo, bo dotyczyły środowiska, które w taki sposób funkcjonowało, a ponadto Lupa w tamtej części te wzniosłości opatrywał ironią i dystansem. W części drugiej niemiłosiernie nużą, choć trzeba przyznać, że czasem reżyser pozwala na oddech, jak wtedy, gdy na scenę wprowadza kosmitów. Przegadanie i powtarzalność myśli jest podstawową wadą tej części spektaklu.
W Imagine Lupa znowu przewidział dla siebie rolę suflera i prowokatora. Słyszymy jego głos dochodzący gdzieś z boku widowni. Czasem jego wypowiedzi, a właściwie podpowiedzi, są komicznym, ironicznym komentarzem. Nierzadko wypowiadane słowa brzmią jednak jak mruczanki, które trudno zrozumieć. Głos, a właściwie nad-głos, wtrąca się w słowa aktorów, podpowiada, naprowadza ich na właściwy trop, narzuca im myśli. Jest trochę jak przywódca sekty, guru, pilnujący, by aktorzy-marionetki zbyt daleko nie oddalili się od założonej idei.
Zakończeniem spektaklu jest około dwudziestominutowa scena, w której Piotr Skiba jako AA, czyli trzeci Antonin Artaud, wyrzuca z siebie szaleńczy monolog, uderzając w wielki bęben ustawiony na środku sceny. Wygląda jak szaman w sukni w pasy, z długimi włosami, z obłędem w oczach i gwałtownym ruchem. Tworzy swoje widowisko oparte na ekstazie, transie, „krzykach wydobywanych z wnętrzności”.
Ponadsześciogodzinny spektakl, choć atrakcyjny w zamyśle części pierwszej, jako całość irytuje natłokiem banału. Ze sceny padają zgrane quasi polityczne mądrości: Jarosław Kaczyński to Władimir Putin, Polska jest właściwie pozbawiona rządu, papież Franciszek zaś zły. Przywiązany do starej idei New Age Lupa z jednej strony dystansuje się od „marzycieli”, o których opowiada, z drugiej jednak marzy o „przeistoczeniu człowieczeństwa” – jak pisze w swym dzienniku, którego fragmenty tradycyjnie przedrukowane są w programie: „czy da się wygenerować drugą falę – przemianę religijną społeczności ludzkiej bez wiary w osobniczą nieśmiertelność?”. Nie bez przyczyny w programie znajdziemy więc esej Piotra Augustyniaka, autora książki Jezus Niechrystus z 2021 roku. Augustyniak opisuje w książce swoje kilka lat spędzonych w zakonie i apostazję. Prezentuje własną koncepcję wolności, w której głównym wyznacznikiem jest bycie poza chrześcijaństwem, które definiuje jako zniewolenie. Odrzuca Chrystusa i jego zmartwychwstanie, ale zgadza się na istnienie Jezusa wzywającego do jednostkowej wolności nieuwikłanej w instytucjonalizm. Augustyniak także w eseju do programu spektaklu zestawia Jezusa z Lennonem, widząc w nich ten sam potencjał, impuls, marzenie o czystym świecie. W programie pisze: „Imagine jest czymś na kształt nowej Ewangelii, w której wyraziła się wiara całego pokolenia”, „Lennon stał się dla mnie jednym z najważniejszych kluczy do Jezusa”. W ten sam sposób Lupa snuje swoje rozważania na temat dobrych mocy zawartych w micie Lennona, na temat zła i jego pochodzenia. Za podsumowanie tych teatralno-filozoficznych rozważań niech posłuży fragment wypowiedzi reżysera z wywiadu udzielonego tuż przed premierą Imagine („Gazeta Wyborcza” z 22 kwietnia 2022): „Przez jakiś czas karmiliśmy się też takim fake newsem, że Zełenski śpiewa Imagine. Nagranie krążyło w mediach społecznościowych. To było niezwykle wzruszające i bardzo byliśmy wszyscy zawiedzeni, kiedy się okazało, że to nieprawda”. Cóż, jakoś trudno sobie wyobrazić, że po rzezi w Buczy i Mariupolu prezydent Ukrainy śpiewa swoim ukraińskim żołnierzom walczącym o niepodległość swej ojczyzny: „Imagine there`s no countries / It isn`t hard to do / Nothing to kill or die for”.
Imagine. Autor: Krystian Lupa i kreacja zbiorowa aktorów; reżyseria i scenografia: Krystian Lupa; muzyka: Bogumił Misala; kostiumy: Piotr Skiba; wideo: Joanna Kakitek i Natan Berkowicz. Koprodukcja Teatru Powszechnego im. Zygmunta Hübnera w Warszawie i Teatru Powszechnego w Łodzi. Premiera 23 kwietnia 2022 w Łodzi i 7 maja 2022 w Warszawie.