„Zemsta” Aleksandra Fredry w reż. Michała Zadary z Teatru Komedia w Warszawie na XVII Festiwalu Boska Komedia w Krakowie. Pisze Monika Oleksy w Teatrze dla Wszystkich.
Prawa nie ma, państwo abdykowało, szlachta tłucze się między sobą, o przepraszam… Przepraszam, bo już w pierwszym zdaniu niniejszej recenzji z przyzwyczajenia, od którego w tym przypadku mało kto z nas jest wolny, wprowadziłabym szanownych Państwa w błąd i to dwojako. Zacznę jednak od wyznania niemal lirycznego: nie lubię “Zemsty”. Z nieskrywaną więc ulgą, na pospektaklowym spotkaniu z Michałem Zadarą usłyszałam: „wszyscy nienawidzimy “Zemsty”’, tego przaśnego sporu między dwiema rodzinami o mur, tego szlachecko-sarmackiego sztafażu i wreszcie tej lektury, na którą współcześni uczniowie w ósmej klasie szkoły podstawowej są zbyt młodzi”. Słucham tego uważnie tym bardziej, że właśnie widziałam pierwszą naprawdę udaną, skrzącą się dowcipem adaptację komedii Aleksandra Fredry. Jej akcja rozgrywa się jak głosi napis w języku francuskim (!) w starym zamku i wokół niego. Jednak niech to Państwa nie zmyli, ten stary zamek to nazwa klubu, który kilkoro bohaterów prowadzi, ale aby było bardziej nieoczekiwanie, to bar (i scena początkowa) przypomina do złudzenia obraz Edwarda Hoppera “Nocne marki”…
“Zemsta” Zadary z warszawskiego Teatru Komedia, która miała tam premierę 19 kwietnia br. uwiodła teraz krakowską publiczność i trudno się temu dziwić; pisał o niej po premierze w “Rzeczpospolitej” Jan Bończa-Szabłowski:
Zadara to reżyser, który lubi przenosić klasykę do współczesności. Wychodzi mu to z różnym skutkiem, ale tym razem efekt jest imponujący! (…) Milczek w ujęciu Bartosza Porczyka to jeden z tych przedstawicieli palestry, którzy w zależności od potrzeby potrafią orzec o czyjejś winie lub nie. Za pozorną delikatnością i subtelnością skrywa się bezwzględność i mściwość. Swego wroga (takiego jak Cześnik) będzie starał się wykończyć wszelkimi sposobami. W grę wchodzi tu więc fabrykowanie dowodów (wymuszanie zeznań od murarzy) czy szukanie tzw. haków.[1]
Pierwsza i ostatnia scena mogą stanowić klamrę. Wszystko w tym przedstawieniu dąży do uzgodnienia stanowisk, do umowy, do prawa. W pierwszym obrazie Papkin i Cześnik czytają list i irytują się coraz bardziej. W scenie ostatniej bohaterowie pod wpływem Milczka podpisują umowę, następuje eksplozja tanecznej radości (to może drobiazg, ale uroczy – ukłonić się nam aktorzy wychodzą w różnych konfiguracjach osobowych nadal tańcząc, i nawet wtedy bawią!).
Jak pisał wspomniany wyżej krytyk: nie ma muru, jest murek, ja jeszcze dodam, że nie ma gangsterów, są gangsterzyki, cwaniaczki, siłą, sprytem wymuszający na innych a to haracz, a to podporządkowanie. Bo skoro nie ma prawa reprezentowanego przez państwo, to tacy jak oni narzucają swoje „zasady”.
Na scenie króluje Maciej Sthur, jego Papkin to pierwszoplanowa, o ile nie główna rola. Nie przypominam sobie adaptacji, w której ten bohater pełniłby tak istotną rolę, Jego Papkin jest wyrazisty, każdy gest, każde słowo Sthura ma tu swoje uzasadnienie i budzi reakcję widowni. Ten bohater nas uwodzi (lub gra aktora – jak kto woli).
Z kwestii technicznych, ale przez to, że mających wpływ na sposób emisji głosu, a tym samym nasz odbiór spektaklu, ważne jest iż aktorzy grają bez wszechobecnych mikroportów. Aby tak grać trzeba po prostu „umieć mówić”, to jest w końcu miernik kunsztu aktorskiego. Również w tej kategorii aktorzy Teatru Komedia wygrywają. Sprawia to również, że mówią bardziej „teatralnie”, a to zbliża ich do tekstu Fredry, co w kontekście nieco odległej od niego scenografii i gangsterskiego anturażu daje ciekawą równowagę. Tak, prawdę i samą prawdę przeczytać możemy na stronie teatru: jest to klasyka świeżo zażartowana. Brawurowo zażartowana!
Michał Zadara mówił jeszcze coś bardzo ważnego, podkreślał mianowicie, że tak jak wszyscy niemal zapominamy, że Rejent jest prawnikiem, który w jego adaptacji dąży do sporządzenia umowy mającej zakończyć spór, zostaje ona podpisana i finalizuje warszawską adaptację; tak też nie dostrzegamy często, że Fredro napisał utwór o tym, co się dzieje, kiedy nie ma państwa i kiedy nie ma prawa (nie skomentuję możliwych odniesień, wybuchy śmiechu w trakcie poszczególnych wypowiedzi bohaterów robią to zdecydowanie lepiej), ludzie o podejrzanej reputacji zaczynają wyznaczać swe gangsterskie prawa. Dopiero ten finał i taniec, którym bohaterowie wyrażają swą radość, znamionuje, że rzeczona umowa może być pierwszym etapem tworzenia państwa.