EN

13.12.2024, 14:33 Wersja do druku

Gdańsk od nowa

20 grudnia zapraszamy na prapremierę spektaklu Wspólny pokój Konrada Hetela. Opowieść osadzoną w czasie powojennej wymiany ludności w Gdańsku reżyseruje Radek Stępień.

fot. Mateusz Dąbrowski/mat. teatru

Monika Mioduszewska: Jesteśmy w Gdańsku 1945 roku.

Radek Stępień: Nawet w końcu tego roku.

Spotykamy się z bohaterami przed świętami Bożego Narodzenia. To będzie wasza odpowiedź na Opowieść wigilijną?

Jest to może i jakiś rodzaj nieświadomej odpowiedzi na Opowieść wigilijną, ale nie znaczy to, że same święta są podstawowym tematem. Święta są szczególnym czasem, w którym wartości takie, jak rodzina, wspólnota, stają się troszeczkę ważniejsze. Przez co tragedia czy problemy ludzi, którym te wartości zostają zakwestionowane, stają się bardziej dotkliwe. To nam służy do podniesienia pewnego rodzaju stawki, może trochę jak w thrillerze.  

Czym jest wspólny pokój?

Wspólny pokój jest takim miejscem – laboratorium nowej Polski. Może to grubo brzmi, ale już wyjaśnię, co mam na myśli. Wspólny pokój jest właściwie gruzowiskiem, które udało się zaaranżować w coś na kształt mieszkania, w którym gromadzą się ludzie, którzy w zasadzie nie powinni się znaleźć w tym samym pomieszczeniu, jeśli nie zgromadziłby ich tam proces przesiedlania, wiatr historii. To jest trochę, pars pro toto, obraz Gdańska tamtych czasów.

To będzie bardzo gdańska opowieść?

To będzie opowieść o ludziach żyjących mieście, które w wyniku okoliczności historycznych, w wyniku narzuconych działań, a nie organicznego procesu wzrastania, w wyniku przetasowań na arenie międzynarodowej, które oczywiście stworzyły reperkusje na arenie międzyludzkiej - mierzy się z tym, że pojawiają się w nim konkretne jednostki, z różnym bagażem doświadczeń, z różnym pochodzeniem, z różnymi potrzebami.  

I zaczynają wspólne życie?

Obserwujemy tych ludzi na etapie, w którym próbują się dogadać, jak razem funkcjonować w miejscu, które jest dla nich obce, które jest zrujnowane, które trzeba na nowo zbudować, zasiedlić, nadać mu nową tożsamość. My sami mamy różne tożsamości, pochodzimy z różnych miejsc - ale dla nas wspólne życie jest wyborem, dla ludzi w tamtym momencie nie, i to jest temat, który tu podejmujemy.  

Kończy się wojna, Gdańsk musi opuścić ludność niemiecka. Zostawia tu swoje domy, często dorobek życia. A z drugiej strony tutaj napływają ludzie z centralnej Polski, z Kresów, następuje duża wymiana ludności. Jak chcecie o tym opowiedzieć?  

Sprawdzimy, czy na takim małym przykładzie da się opowiedzieć historię wielkiego zdarzenia historycznego, jakim było zasiedlenie Gdańska od nowa. Na dobrą sprawę – zbudowanie Gdańska od nowa. Stworzenie miasta ze swoją tożsamością. Bo wszelkiego rodzaju propaganda odwołująca się do tego, że to kiedyś było polskie miasto, jest właściwie fałszywa. To na dobrą sprawę nigdy polskie miasto nie było. Dopiero wtedy trzeba było stworzyć polski Gdańsk. Ale co to wtedy znaczyło - Polska? Jesteśmy na etapie przedefiniowania Polski. Tworzy się nową politykę historyczną, odkopuje się tych Piastów, monarchię Bolesława Chrobrego.  

Trzeba było stworzyć opowieść o tym, kim jesteśmy?

Trzeba było wymyślić to, dlaczego my w ogóle tu przychodzimy, jakie jest nasze prawo do tego miejsca. Dlaczego powinniśmy być teraz z Gdańska, a nie ze Lwowa, z Wilna czy skądś tam. To jest zabieranie ludziom tamtej tożsamości i wykuwanie nowej. To się dzieje właśnie w tym czasie – od końcówki 1945 roku. Kiedy purowcy zaczęli sobie już mniej więcej radzić z zasiedlaniem, sytuacja choć trochę wydawała się opanowana, przystąpiono od razu do budowania tożsamości.  

W jaki sposób?

Ta tożsamość była budowana różnymi dużymi środkami, typu propaganda. Po Niemcach zostały szczekaczki na ulicach. Z nich nadawano komunikaty radiowe, w kinach były kroniki filmowe, które pokazywały „właściwą” perspektywę. Ale zupełnie przemilczana jest rewolucja, która wydarzyła się w świadomościach ludzi. Możesz człowiekowi powiedzieć – nie jesteś z Wilna, jesteś teraz z Gdańska i on powie „dobrze”, ale za chwilę znowu zacznie opowiadać o dzieciństwie we Wilnie. A jednak już 20 lat później tego nie ma. Ludzie już nie wspominają Wilna. Ten switch tożsamości rzeczywiście się wydarzył. Przyglądając się tej grupce ludzi, wyobrażamy sobie, jak to właściwie było. Jaki jest ten przemilczany mit założycielski społeczeństwa gdańskiego?  

Wydaje się, że macie komfortową sytuację do tych poszukiwań, bo piszecie tekst w trakcie prób.   

Ten tekst mógłby powstać teoretycznie wcześniej, bo przecież mamy źródła. Natomiast wtedy, dla odmiany, byłby tekstem dokumentalnym, a nie tekstem dramatycznym. Nam bardzo zależy, żeby to nie był paradokument. Tylko żeby to było fabularne przedstawienie.  

Największą inspiracją na ten moment jest dla mnie powojenna trylogia Roberta Rosselliniego. Jak tylko skończyła się wojna, zrobił trzy filmy. Pierwszym był Rzym. Miasto otwarte. Kiedy w 1945 Rzym został wyzwolony, weszli tam Amerykanie, on od razu pojechał z kamerą i zaczął kręcić. Dokumentowały życie miasta, to, jak wygląda miasto świeżo wyzwolone spod faszyzmu, ale też zdobyte przez Amerykanów, a jednak są to filmy fabularne. Tak samo Paissa i Niemcy. Rok zerowy, pozostałe części trylogii. Opowiadają historię ludzi. I my też chcemy, żeby widz dostał opowieść o ludziach, ale pomyślał o tym, że to się działo w Gdańsku i rozwijał swoje myślenie na temat Gdańska w kontekście tej opowieści.  

Nie jesteś z Gdańska. Jak się czujesz patrząc z zewnątrz na to miasto i próbując opowiadać jego historię?

Cały pic polega na tym, że – pewnie to się ludziom nie spodoba – ale znajdź mi kogoś, kto faktycznie jest z Gdańska. W mojej rodzinie była ciotka Helka, mówiono o niej „ciotka Helka z Gdańska”,  ale wyjechała do Gdańska po wojnie, równie dobrze to mogła być moja babcia - ona też tak wyjechała, tylko do Wrocławia, potem wróciła pod Radom - wtedy rzucało tak ludźmi. Może i trochę jestem z Gdańska, w końcu jeździłem do ciotki Helki, do wujka Mirka, i tu sobie chodziłem, oglądałem. Pamiętam do dziś, jak miałem siedem lat, zegar astronomiczny w Kościele Mariackim. To wtedy zrobiło na mnie największe wrażenie.  

Mówi się, że w Gdańsku nie ma gdańszczan, ale jednak szacuje się, że około 10 – 15 procent ludzi zostało wtedy w Gdańsku, i dla nich to nie było nowe miejsce do życia. Ale rozumiem, że o nich nie opowiadacie?

Przedstawicielem tej grupy, Gdańszczaninem od pokoleń, jest jeden z aktorów, Maciej Konopiński. Jest dla mnie niezbędnym elementem procesu twórczego, zapewnia dopływ tych wszystkich historii od „rdzennych gdańszczan”. U nas spotykają się zarówno kresowiacy, jak i ludzie z bliższych okolic, którzy szukają lepszego życia. Jest też  Żydówka, ponieważ to nie jest tak, że holocaust zmiótł wszystkich Żydów z powierzchni ziemi. Kwestia żydowska będzie jeszcze w Polsce bardzo ważna. Bardziej istotne jest to, nie tyle skąd oni są, ale to, co ze sobą przywożą. To znaczy, że możesz być ze Lwowa, ale istotne jest to, że jesteś młodym chłopakiem, z dwiema silnymi rękami, który ma smykałkę do konkretnych rzeczy i tymi konkretnymi rzeczami będzie mógł tutaj budować miasto. A możesz być z Kociewia i być cwaniakiem, który dogada się z każdym, i nie ma znaczenia, czy jesteś cwaniakiem z Łucka czy cwaniakiem z Tczewa. Ważne jest to, co ty umiesz teraz zrobić, skoro już tutaj się znalazłeś.  

Te historie były bardzo różne.

No więc, wydaje mi się, że ja, jako człowiek spod Radomia, mam właściwie podobne prawo do opowiadania o tych początkach Gdańska - tym bardziej, mam dostęp do ludzi z Gdańska czy okolic. Moja narzeczona jest z Tczewa, tam są Kociewiacy. I oni też mają swoją perspektywę na to, co się tutaj działo. Wspomnienia rodziny Ady są ciekawe. Mówią, że też mieli wysiedleńców. Ja pytam – jak? Przecież wysiedleńcy byli ze Lwowa, z Polesia, z Wilna. A oni odpowiadają, że przecież jak mieszkania w Gdańsku były do zajęcia, to ludzie woleli jechać tam i powiedzieć, że są na przykład z Wilna. Całe rodziny jechały do Gdańska, ci którzy się nie utrzymali, pojechali odbudowywać Gdynię. I to jest też nasz temat – czasem nieważne było, skąd się pochodzi, ważne było, skąd się mówi, że się pochodzi. A chodziło tylko o to, żeby gdzieś rozpocząć nowe życie.  

Paradoksalnie, czasy wielkich możliwości. Wszystko można.

Dokładnie, wszystko można. Moja babcia miała w 1945 roku 17 lat. Jej siostra jeszcze na wiosnę wyjechała do Wrocławia, bo jej mąż dostał pracę w Lasach Państwowych. Moja babcia jesienią wyjechała tam wtedy też i pracowała jako intendentka przez dwa lata, zanim wzięła ślub i została matką. Potem wróciła pod Radom, do Pionek, i tam sobie żyła. A potem archiwum Lasów Państwowych spłonęło. Jej koleżanka, która pojechała rekonstruować to archiwum, wpisała jej tyle przepracowanych lat, że babcia musiałaby być małym dzieckiem kiedy zaczęła tam pracować. Ale wpisała jej te dodatkowe lata, bo akurat tyle jej zostało do emerytury i już parę lat później babcia na tę emeryturę poszła. To jest historia z końca lat 60. czy początku 70., ale pokazuje możliwości, które stwarzała robiona na szybko i prowizorycznie polska administracja na tzw. ziemiach odzyskanych. Jeśli ludzie do Gdańska przyjechali na te spalone archiwa, to ktoś te archiwa musiał odtworzyć. Jeżeli się nazywałaś Ryfka Blumensztajn, to od teraz mogłaś się nazywać Zofia Nowacka.  

Czy wasza opowieść została osadzona w jakimś konkretnym miejscu?

Akcja naszego przedstawienia, siłą rzeczy, dzieje się we Wrzeszczu. Bo tutaj, w śródmieściu 1945 roku, gdybyśmy mieli znaleźć jakiś wspólny pokój dla pięciu osób, to raczej by się nie udało. Wszystko było zburzone.

Pokażecie to miasto, jako zbiór ludzi zewsząd?

O tym to jest. Jeżeli to ma dać jakiekolwiek nowe spojrzenie na to miasto, to można je zawrzeć w jednej sugestii – przypomnijcie sobie, skąd naprawdę są wasi dziadkowie. Bo nawet, jeśli są stąd, to tu przyjechali. Jeśli nie wasi rodzice, to wasi dziadkowie tu przyjechali. A skąd przyjechali? Dlaczego tego nie wiecie? Bo ważniejsze było to, co oni tu zrobili, a nie skąd przyjechali.  

Niektórzy pewnie bardzo chcieli to zapomnieć.

Tak, i sami mogli tego nie podnosić w domu, bo to nie było miłe wspominać wszystko, co ci odebrano. Bo jeśli mówimy o tych prawdziwych przesiedleńcach, tzw. repatriacji, to przecież byli ludzie, którzy byli głęboko poranieni. Wyobraź sobie, że masz dobytek całego życia, broniłaś go przed Ruskimi, potem przed Niemcami, potem znowu przed Ruskimi, a tu ktoś przychodzi i ci mówi – masz godzinę na spakowanie walizek, możesz wziąć tylko dwie, i biegnij na pociąg. Ta rana zieje i możesz ją tylko przysypać ziemią.  

Po wojnie są ludzie, którzy patrzą do tyłu i są ludzie, którzy patrzą do przodu. Jak w tym słynnym obrazie Paula Klee Anioł historii, który całym ciałem jest zwrócony do przodu, ale głową zwrócony do tyłu. Ja to przynajmniej zawsze tak czytałem. Idzie do przodu, bo nie ma innego wyjścia, ale cały mózg patrzy na to, co przeżył. Te rzeczy można zapomnieć albo się zabić.  

Ty chyba lubisz odkrywać historie?  

To jest zawsze dobry silnik do dramatu. Sam pomysł na taki temat wyszedł od dyrektora Orzechowskiego. On zaproponował, żeby się zająć Gdańskiem. Bo zrobiliśmy Koło Sprawy Bożej, które jest badaniem jakiegoś fenomenu kulturowego. Gdańsk też jest fenomenem kulturowym.  

Dlaczego wybraliście ten moment w historii miasta?

Kiedy myśleliśmy, jaki epizod z Gdańska jest dobry, żeby osadzić w nim dramat, to przychodziło mnóstwo możliwości, ale zdecydowaliśmy się na historię bliską współczesności. O 1945 roku jest dużo materiałów, ale nie za dużo dobrej sztuki. Powstało dużo propagandy i spod tego koca trzeba tę historię wyciągnąć. Strategia Rosselliniego – budowania ludzkiej historii na tle miasta, i podnoszenia jednostkowej historii do symbolu tego, co się ludziom przydarzało, zawsze mi imponowało i z tego staram się czerpać.  

Dziękuję za rozmowę. 

Źródło:

Materiał nadesłany