EN

30.11.2023, 15:31 Wersja do druku

Niezwykle piękna Lucynda

„Piękna Lucynda" Mariana Hemara w reż. Tomasza Czarneckiego w  Kujawsko-Pomorskim Teatrze Muzycznym w Toruniu. Pisze Artur Duda, członek Komisji Artystycznej IX Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.

fot. mat. teatru

Wielką zaletą epoki Internetu jest to, że można w domowym zaciszu sięgnąć po numer londyńskich „Wiadomości” Mieczysława Grydzewskiego, na przykład ten z 5 grudnia 1965 roku, w którym znaleźć można ogłoszenie o granym przez zespół Teatru Polskiego ZASP Tangu Sławomira Mrożka w reżyserii Leopolda Kielanowskiego. Na pierwszej stronie tego pisma opublikowano wspomnienie o przedwojennej Polsce ilustrowane rysunkiem przedstawiającym paradę skamandryckiej trójki Tuwima, Lechonia i (trochę niespodziewanie) Wilama Horzycy, a także nad wyraz udanym portretem Witkacego. Ile tu toruńskich tropów: pamięć podsuwa prapremiery W małym dworku, Wariata i zakonnicy, ekscentryczne performanse malarskie Witkacego dla lokalnej bohemy artystycznej. W Zofijówce Kazimiery Żuławskiej na Bydgoskim Przedmieściu oraz „teatrale” Mieczysława Szpakiewicza Witkacy czuł się dobrze jak w swoim „małym niebku”. Z kolei wspomniany wyżej Leopold (Pobóg-)Kielanowski, lwowski aktor i reżyser, ze świeżym dyplomem PIST-u trafił do Teatru Ziemi Pomorskiej tylko na jeden sezon 1934/35. Otworzył go premierą komedii Drugie imię miłości, a potem pokazał w objeździe po mniejszych i większych miastach Pomorza, włącznie z Wolnym Miastem Gdańskiem, monumentalną i nowoczesną inscenizację Dziadów Adama Mickiewicza. Gustawa-Konrada grał sam dyrektor teatru Władysław Bracki.

Równie konsekwentnym, choć nieraz mimowolnym, teatralnym nomadą był także Wilam Horzyca, twórca nieformalnego Teatru Narodowego w Toruniu w trakcie trzech sezonów po zakończeniu II wojny światowej. Kiedy do programu edukacyjnego dla młodzieży gimnazjalnej i licealnej szukaliśmy kilka lat temu Wilamowych portretów, odkryliśmy z przerażeniem, że zawsze był stary. Próbowaliśmy go więc wraz z naszą młodzieżą odmłodzić. Wtedy po wojnie można było zapewne spotkać w tej czy innej toruńskiej kawiarni tę oryginalną parę opisaną w londyńskich „Wiadomościach”: „Horzyca, usadowiwszy żonę przy stoliku, usiadł przy niej, poklepał ją czule po policzku, poprawił na głowie „pożyczkę”, i tylko się uśmiechnął.” Takim go można zobaczyć na fotografiach z archiwum Alojzego Czarneckiego w Bibliotece Uniwersyteckiej w Toruniu. Stoi w szarym garniturze z zespołem w pełnych kostiumach, zapewne tuż po premierze Szkoly żon Moliera (22 grudnia 1945 r.). Po prawej wyłania się niepozorna sylwetka scenografa Leonarda Torwirta. Jesień wyzwala labirynty pamięci, inspiruje asocjacyjne wspomnienia, całe łańcuchy skojarzeń.

Niecierpliwy czytelnik tego tekstu zastanawia się, jak w końcu dotrę do głównego tematu recenzji. Odbywam liminautyczną podróż po Internecie i w realu zainspirowany Piękną Lucyndą Mariana Hemara, która rozbłysła na scenie w przepięknym, barokowym Pałacu Dąmbskich położonym w bliskim sąsiedztwie gotyckiej katedry św. Janów. Katedra stoi tu od blisko ośmiuset lat, a w Pałacu Dąmbskich w dwudziestoleciu międzywojennym odbyła się duża wystawa portretów Witkacego, ja natomiast, kiedy pałac należał jeszcze w końcu XX wieku do Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, odbierałem w Sali Złotej dyplom ukończenia magisterskich studiów polonistycznych. Aby domknąć ciąg liminautycznych skojarzeń w tej wędrówce w czasie i przestrzeni dodam, że koniecznie trzeba przeczytać recenzję londyńskiego Tanga napisaną przez Mariana Hemara. Zwłaszcza fragmenty poświęcone krytycznej lekturze dramatu Mrożka z olśniewającą interpretacją „antyczną”. Hemar pisze: „Treść Tanga jest właściwie odwróceniem mitu Tezeusza, który szuka z powrotem drogi do Labiryntu, którego zdradziła Ariadna i który ginie stratowany kopytami Minotaura.” („Wiadomości” 11 grudnia 1965 r.) Kropka. Czas do namysłu.

fot. mat. teatru

Prawdę mówiąc, zastanawia mnie mocno artystyczna wartość Hemarowej Lucyndy. Przecież równie dobrze można pytać, czy Kielanowski cenił sobie tę komedię Miłaszewskiego, którą wystawił na inaugurację sezonu 1934/35 w Toruniu, skoro to raczej toruńskie i katowickie Dziady, w jakiejś mierze londyńskie Tango dały mu miejsce w historii teatru? Czy Wilam Horzyca cenił tak samo Walkę kobiet Scribe’a jak Wesele Wyspiańskiego w Teatrze Ziemi Pomorskiej w 1947 roku? O Tyrteju i Za kulisami Cypriana Norwida nie wspominając. Piękna Lucynda poza prapremierą w Londynie, nie była w Polsce nazbyt często grana. Raptem osiem premier przed tą nową toruńską, w tym cztery inscenizacje Eugeniusza Korina, pierwsza toruńska premiera wyreżyserowana w końcu lat dziewięćdziesiątych przez Wiesława Komasę – z nieodżałowanymi Zofią Melechówną i Włodzimierzem Maciudzińskim, których już z nami nie ma. Chciałoby się także wspomnieć sukces frekwencyjny Lucyndy Korina w Teatrze Nowym w Poznaniu, choreografię Ewy Wycichowskiej, a szczególnie Krystynę Feldman w potrójnej roli muzy tańca Terpsychory, rezolutnego Wawrzonka i subretki Zuzanny. Kiedy czyta się nazwiska gwiazdozbioru zgromadzonego do zagrania warszawskiej Lucyndy Korina w Teatrze 6. Piętro w 2019 roku, rodzi się pytanie, czy warto tę komedię z piosenkami pozostającą w licznych relacjach intertekstualnych z Natrętami Józefa Bielawskiego, inspirowanymi z kolei Molierowską komedią Les Fâcheux, wystawiać z takim rozmachem.

Patryk Kencki, autor opisu Nątrętów, tego historycznie ważkiego przedstawienia zagranego na otwarcie pierwszego Teatru Narodowego w Polsc,e nazywa komedię Bielawskiego „utworem dość słabym”. Recenzent warszawskiej Pięknej Lucyndy z Teatru 6. Piętro, Piotr Zaremba ujmuje rzecz bez ogródek Natręci to „ramotka”, a utwór Hemara – „zabawa ramotką”. Spektakl warszawski Zaremba ocenia wysoko ze względu na „jazdę bez trzymanki” i „poczucie kulturowej ciągłości”. I tu już możemy rozpocząć opowieść o spektaklu w toruńskim Teatrze Muzycznym. Jest to Lucynda niezwykłej piękności, dwugodzinna jazda bez trzymanki, wspólna zabawa z widzami, cały pałac wypełniony śmiechem. Tak jak Hemar uwspółcześnił i przeniósł w świat międzywojennego kabaretu komedię Bielawskiego, tnąc ją bez litości i opatrując szlagierowymi piosenkami, tak Tomasz Czarnecki wraz ze swoją młodą ekipą przenosi widzów w lata dziewięćdziesiąte XX wieku, co sygnalizuje scenografia z narysowanym magnetofonem kasetowym oraz rampa złożona z dyskotekowych kolorofonów, a także kostiumy stylizowane na modę r’n’b i hiphopoową tamtej epoki. Kostiumy stworzone przez Kalinę Konieczny, absolwentkę Arts University Bournemouth w Wielkiej Brytanii zasługują na osobny esej, mieszają się tam stylistyki, wysoka, nazwijmy ją szlachecko-operową z niską – miejsko-uliczną. Elegancka różowa suknia Ciotki Utciszewskiej (świetna aktorsko i wokalnie Małgorzata Regent) poprzez rozcięcie odsłania białą koronkową bieliznę i koronkowe pończochy. Z kolei tytułowa bohaterka ubrana jest w biały koronkowy peniuar, dość obcisły z szerokimi rękawami, co przydaje sylwetce Panny Wahadłowskiej lekkości i estradowego erotyzmu. Wszystko sprawia wrażenie podporządkowania estetyce kampu.

fot. mat. teatru

Najistotniejsza zmiana zaszła w warstwie muzycznej. Marcin Rumiński najzwyczajniej w świecie przearanżował piosenki Hemara, czyniąc z Pięknej Lucyndy regularny musical. Większość utworów ma aranżacje w stylu r’n’b z lat dziewięćdziesiątych XX wieku, gdzieniegdzie wybrzmiewa rytm funkowy, czasami zdarzają się partie rapowane, choć to taki rap po polsku, nieco retro. Główny temat muzyczny, z tekstem listu Adama Faworskiego (Maksymilian Pluto-Prądzyński) do Panny Wahadłowskiej z incipitem Lucyndo, Lucyndo, marzeń mych królewno… zostaje wyśpiewany tyle razy, że już po pierwszym spotkaniu z tym spektaklem utwór wpada w ucho i nuci się go bez problemu. Zasadniczo toruńska Lucynda została zagrana i zaśpiewana świetnie. Zwłaszcza w sferze komizmu nie da się widza oszukać, albo jest się nieodparcie śmiesznym i wywołuje salwy śmiechu, albo nie. Na przykład Poufalski Kamila Dominiaka, złoty chłopiec (w dosłownie złotej kurtce, ze złotym łańcuchem na szyi i w czapce bejsbolówce), szczególnie bawi w scenie, kiedy wciela się w Lucyndę zauroczoną piosenką hrabiego Adama, parodiuje jej emocjonalno-ruchowe reakcje. Widz zobaczy to w wykonaniu samej Lucyndy później i na serio. Klasą dla siebie jest Michał Felczak jako Podkomorzy Faworski. Ustylizowany na Capitana z komedii dell’arte, z długim wąsem, laską i odkrytą, owłosioną klatką piersiową, jak na dziewięćdziesięcioletniego staruszka energiczny i szczerze wystraszony perspektywą śmierci, która miałaby zwieńczyć jego małżeństwo z młodą wdową.

Jak przystało na komedię, postacią, która skupia na sobie uwagę publiczności, jest służący Wawrzonek. Katarzyna Trzeszczkowska świetnie rozgrywa na scenie wszystkie swoje trzy role: Wawrzonka jako plebejskiego rapera (swego czasu tak uwspółcześnionego Sganarela zagrał Zbigniew Zamachowski w Don Juanie Moliera w reżyserii Leszka Wosiewicza w Teatrze Telewizji), służącej Zuzanny i muzy Terpsychory. Tam, gdzie ma mieć kobiecy seksapil, ma go, tam, gdzie potrzeba grubiańskiej pozy i męskiego rapu, jest równie zabawna. Postaci Trzeszczkowskiej wprowadzają do spektaklu ramę filmową, otóż ekipa kręci na tej toruńskiej scenie hollywoodzki film Piękna Lucynda. Granie ról podwójnych i potrójnych przez tych samych wykonawców wzmaga wrażenie teatralności tego świata. A może nawet teatralności życia codziennego w ogóle. W końcu mamy tu co najmniej dwa pola tematyczne: beztroskie życie klasy próżniaczej, czyli wprost utracjuszostwo, oraz miłość jako transakcję handlową przeciwstawioną miłości romantycznej.

Ten drugi wątek jest grany tak klasycznie jak się tylko da, musicalowo. Wspomniany już wyżej i chwalony przeze mnie Maksymilian Pluto-Prądzyński dobrze wywiązuje się z roli amanta. Natomiast w roli Lucyndy Wahadlowskiej widziałem obie odtwórczynie. Agata Ewa Mociak wydawała mi się bardziej dojrzała, a jej bohaterka wyraźniej emocjonalna, żywo zaangażowana w relację z hrabią Adamem. Natomiast Ada Szczepaniak wygląda na bardziej dziewczęcą, filigranową, gra postać może nawet dziecinną. Wrażenie wzmaga ten piżamowy kostium, zwiewna, koronkowa góra, krótkie, białe spodenki i podciągane jak u smarkuli rajstopy z niespełniającymi swojej funkcji podwiązkami. Wokalnie bardziej przekonująco wypadła Mociak. U Ady Szczepaniak mniej było subtelności w emocjach, więcej maniery wokalnej. Ogólnie jednak trzymała poziom, przyczyniając się do sukcesu przedstawienia. Bilety na kolejne spektakle rozeszły się w mig. Próżno szukać w ostatnich dziesięciu latach tak udanego spektaklu muzycznego w Toruniu. A tu już wróbelki ćwierkają o niezwykle udanej premierze Ślubów panieńskich Aleksandra Fredry. Teatr Muzyczny w dziesiątym sezonie swojej działalności wszedł na bardzo wysoki poziom. Co na to lokalna konkurencja otrzaskana w repertuarze muzycznym?

Marian Hemar, Piękna Lucynda, reż. Tomasz Czarnecki, Kujawsko-Pomorski Teatr Muzyczny w Toruniu, prem. 7 lipca 2023.

Źródło:

Materiał własny

Autor:

Artur Duda

Wątki tematyczne