„Latający Holender" Ryszarda Wagnera w reż. Barbary Wiśniewskiej w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Pisze Tomasz Pasternak w portalu ORFEO.
Skąpaną scenicznie w scenografii naturalnego lasu i mitów słowiańskich inscenizację „Latającego Holendra” podczas pierwszej edycji Baltic Opera Festival pokazano na scenie Opery Bałtyckiej w Gdańsku. Wiernie zaadaptowana produkcja Barbary Wiśniewskiej opowiada w podobny sposób tę mroczną historię, inaczej rozkładając interpretacyjne środki ciężkości. Mistrzostwo kreacji muzyki Wagnera pokazał Tomasz Konieczny, któremu doskonale i rozlewnie partnerował dyrygent Yaroslav Shemet.
Pierwsza edycja Baltic Opera Festival w lipcu 2023 roku składała się z „Latającego Holendra”, dramatu muzycznego Ryszarda Wagnera, pierwszego dzieła zaliczanego do wagnerowskiego kanonu, zaprezentowanego na scenie Opery Leśnej w Sopocie oraz „Loterii na mężów”, operetki Karola Szymanowskiego pokazanej w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Każda z tych produkcji, według zamierzeń Tomasza Koniecznego, twórcy i pomysłodawcy BOF powinna mieć swoje drugie życie i istnieć poza festiwalową chwilą. „Loterię” pokazano w listopadzie 2023 roku na scenie Opery Krakowskiej. W lutym 2024 roku do repertuaru Opery Bałtyckiej w Gdańsku trafiła przeniesiona z Sopotu do Gdańska inscenizacja „Latającego Holendra”, choć w tym sezonie została pokazana tylko trzykrotnie.
Myślę, że inauguracja Baltic Opera Festival przeszła do historii wielkich osiągnięć polskiej opery przede wszystkim dzięki szlachetnej interpretacji partii tytułowej w wykonaniu Andrzeja Dobbera oraz wybitnemu prowadzeniu orkiestry przez legendarnego Maestro Marka Janowskiego. Podczas pierwszej edycji festiwalu na scenie Opery Leśnej zaprezentowano to dzieło 15 i 17 lipca 2023 roku, pod opieką artystyczną (a także koncepcją inscenizacyjną) Tomasza Koniecznego. Produkcja została pozytywnie przyjęta przez polską krytykę muzyczną. Jacek Marczyński w „Rzeczpospolitej” stwierdził, że wykorzystano to, co kiedyś było tu walorem inscenizacji: las stał się nie tylko tłem, pełnił też ważną rolę w zdarzeniach. Dorota Szwarcman na swoim operowym blogu „Co w duszy gra” napisała, że wiele elementów było wielkiej urody, zwłaszcza światła wykorzystujące leśne tło (Bogumił Palewicz). Marta Kociszewska twierdziła w „Presto”, że opowiedziana historia ma charakter uniwersalny, działa na wyobraźnię współczesnego widza i może przydarzyć się wszędzie. Grażyna Antoniewicz w „Polska Dziennik Bałtycki” zatytułowała swoją recenzję „Latający Holender w sopockim lesie zaczarował i olśnił”. A ja miałem przyjemność donieść, że piękna plastycznie produkcja rozegrana z dużym udziałem naturalnej scenerii drzew okalających Operę Leśną była niezwykłym widowiskiem, wspartym imponującą grą świateł, nadających przestrzeni Opery Leśnej dreszcz, magię i niewypowiedzialność przyrody.
Sopocki i gdański spektakl pozostają w tym samym duchu przesłania, różnią się jednak szczegółami, które zmieniają optykę interpretacji. Przedstawienie w Gdańsku było nieco inne. Wybrano wersję wagnerowskiego dramatu z przerwami po każdym z trzech aktów. Być może odrobinę rozbiło to atmosferę „Holendra”, choć w przestrzeni teatralnej antrakty mają swoje znaczenie, także towarzysko. Osobiście cieszyłem się, że można odetchnąć od tego scenicznego mroku, ale jedna przerwa w zupełności by wystarczyła.
Przedsięwzięcie przeniesienia produkcji udało się znakomicie i dobrze, że spektakle różnią się od siebie. Światła w reżyserii Macieja Iwańczyka potęgowały atmosferę fatalnego przeznaczenia (w Sopocie przygotowywał je Bogumił Palewicz). Taka sama była scenografia oparta na koncepcji Borisa Kudlički, zrealizowała ją Natalia Kitamikado, takie same były kostiumy Dorothée Roqueplo oraz choreografia i ruch sceniczny Jacka Przybyłowicza. Różnice dotyczyły kilku istotnych szczegółów. Barbara Wiśniewska, reżyserka i inscenizatorka nie dokonała bowiem dosłownego przeniesienia produkcji, proponując ciekawe rozwiązania sceniczne, dostosowane do gdańskiej sceny, choć nie zawsze tak wizualnie spektakularne jak w Sopocie.
Symboliczna w tym spektaklu jest upiorna biel, kojarzona w naszej kulturze z radością i weselem. Ale na przykład w Japonii to kolor cierpienia, żałoby i śmierci. W średniowieczu uważano, że piekło znajduje się w krainie zimna, mrozu i bieli. W średniowiecznych miastach na północy budowano kościoły pod wezwaniami Chrystusowymi lub największych świętych wojowników: Archanioła Michała czy świętego Jerzego, znanego w ikonografii pogromcy smoka. Diabeł przychodzi z północy, czemu przeczą obecne skojarzenia z miejscem pełnym ognia i gotujących się kotłów. Do piekła mrozu nawiązuje w fascynującej trylogii „Światło i Lód” Władimir Sorokin, opisując historie dziwnych zaginięć jasnowłosych i niebieskookich mieszkańców Moskwy w świetle zjawisk związanym z meteorytem tunguskim. Jedna z możliwych interpretacji to właśnie działania Szatana i werbowanie demonów do piekła. Kolor biały to także kolor widocznych w ciemnościach duchów.
W swoim odczytaniu inscenizatorzy podkreślają, że biel jest najbardziej upiornym z kolorów. Biały jest orszak pobratymców Holendra, złożony ze słowiańskich upiorów: dziwożon, wieszczych i rusałek. Bohaterowie inscenizacji także znikają w odmętach rozpostartych płacht bieli.
Białe są także motanki, czyli słowiańskie lalki mocy. Tworzenie (a właściwie motanie) tych talizmanów zarezerwowane było tylko dla kobiet. Ten zwyczaj nadal jest popularny w Ukrainie, Białorusi i Rosji. Motanki powstawały bez użycia igieł i noża, nie można było ich ranić, można je było tylko prząść. Nie miały też twarzy, bowiem nikt nie zna oblicza fatum. Tak zastąpiono w tej inscenizacji portret tajemniczego Holendra. Ciekawa jest scena, gdy Senta wiezie cały wózek lalek, a inne kobiety drwią z niej i szydzą. Jej lalka jest największa, choć Senta opiekuje się także innymi motankami.
Senta w tej inscenizacji jest zatopiona w innej rzeczywistości, tkwi jakby w spektrum autyzmu, co doskonale przedstawiła debiutująca na scenie operowej Kinga Krajnik. Sopranistka obdarzona jest dużym, bogatym w alikwoty sopranem, ale zbyt wcześnie zmierzyła się z wagnerowską heroiną, objawiając siłowe śpiewanie i wpadki intonacyjne, pomimo pięknej barwy i siły. Krajnik ma ogromny potencjał i liczę, że w przyszłości stanie się wspaniałym sopranem spintowym, na Sentę jest jeszcze dla niej zbyt wcześnie.
Warto podkreślić, że cała wagnerowska obsada składała się z artystów polskich, także i to założenie Tomasza Koniecznego zostało spełnione, artysta mówił mi w wywiadzie, że Wagnera mogą śpiewać wszyscy, także i Polacy. Przed spotkaniem Holendra z Dalandem na scenę spada wielka kotwica, która sugeruje, że bohater Wagnera przybył rzeczywiście z innego wymiaru. W interpretacji Szymona Kobylińskiego był niezbędny w tej roli „weryzm” wokalny, bohater jest dwulicowy, handluje córką dla własnych korzyści materialnych, udaje kalekę na wózku inwalidzkim, żeby wzbudzić współczucie. Jego głos brzmiał z odpowiednim natężeniem mroku i wolumenu. W niewielkiej postaci Mary zaznaczyła swoją obecność Magdalena Pluta, z wyrazistą niemiecką intonacją i wokalnym blaskiem.
Eryk to dziwny bohater, jest jedynym mężczyzną, który został wśród kobiet, podczas gdy Daland i inny wyruszyli na żeglarskie łowy. W Gdańsku jest bardziej zrozpaczony niż w Sopocie. W finale nie rozbiera się przed Sentą, ale smaruje swoją twarz na biało, chcąc upodobnić się do orszaku przeklętych duchów. Dominik Sutowicz może stać się satysfakcjonującym tenorem wagnerowskim, jeśli odpowiednio rozłoży siły. W Gdańsku śpiewał mocno i solidnie i tylko na chwilę stracił wokalną sprawność w scenie finałowej. Sternikiem był Rafal Bartmiński, o tenorze pełnym blasku i belcanta, brzmiał szlachetnie i pięknie. Jego pijacka inwokacja dotyczyła Senty, co też zostało dobrze rozgrane w tym spektaklu, zresztą scenicznie rozbudowano tę postać.
Tomasz Konieczny, słynny polski bas-baryton, specjalizujący się przede wszystkim w partiach repertuaru niemieckiego po raz pierwszy na scenie w Polsce zaśpiewał Latającego Holendra. Artysta dowiódł swojego wagnerowskiego kunsztu, nie tylko w momentach dramatycznych, lecz także lirycznych. Potrafił żarliwie się modlić i rozpaczliwie buntować, wzruszająco różnicować dynamicznie swoją interpretację. Jego udręczony bohater walczy do końca, przejmując także od strony aktorskiej.
Mocno i pewnie brzmiał Chór Opery Bałtyckiej. Yarosłav Shemet poprowadził orkiestrę z potoczystą liryczną frazą i niezbędnym dynamicznie hukiem. Nawet jeśli zdarzały się, zwłaszcza na początku drobne potknięcia instrumentów, dyrygent dbał o skuteczną muzyczną narrację, pełną wspaniałego orkiestrowego, czasem stalowo rdzawego gigantyzmu, ale i momentów muzycznego wyciszenia.