EN

1.07.2024, 11:27 Wersja do druku

(Nie)Wygrany

Autoportret nie jest pamiętnikiem. Próbuje uchwycić prawdę o twórcy nie diachronicznie, a właśnie prawdę tej jednej, aktualnej chwili, w której jest tworzony. Chociaż, rzecz jasna, na chwilę tę składa się cała droga twórcza, jaka do niej prowadziła, bardziej lub mniej ukryta. Pisze Ewa Kretkowska.

fot. Marta Ankiersztejn

Jakkolwiek w autorskim wprowadzeniu do „Autoportretu choreograficznego” Leszek Bzdyl odżegnuje się od konceptu autobiografii jako z gruntu fałszywego („Nigdy nie mogłem pojąć tego, że można tak szczegółowo pamiętać coś, co wydarzyło się kiedyś, a do tego tak precyzyjnie tę przeszłość komponować w zdarzeniach i uczuciach”), to w godzinnym – autobiograficznym z założenia – przedstawieniu temu, co minione, poświęcił stosunkowo dużo uwagi. 

Bzdyl rozpoczął swój performans od wstecznego odliczania – w czasie, gdy widownia zajmowała miejsca, odbijał rakietą tenisową piłkę, a przy każdym odbiciu wypowiadał głośno numer kolejnego roku, poruszając się pod prąd czasu: 2024, 2023, 2022… Aż do roku 1987. To wtedy właśnie założyciel Teatru Dada von Bzdülöw stworzył pierwszy autorski spektakl, zatytułowany przewrotnie „Spektakl Trzeci”, który stał się leitmotivem całego wieczoru. Powrót do samego siebie sprzed prawie 40 lat posłużył jako swoista rama całego autoportretu, a i narzucił mu podstawową definicję, w którą ujął samego siebie Bzdyl. To definicja z pozoru bardzo prosta: „Jestem artystą, jestem tym, który kreuje”. 

Brzmi nieco patetycznie? Owszem. Toteż Bzdyl robił wszystko, by z tego balona upuścić powietrza. Ironią i humorem przede wszystkim. A jednak, przy całym tym dystansie, potwierdzał przecież wspomnianą deklarację, z każdą kolejną odsłoną prezentując się jako „artysta totalny”, który stwarzał i wykonywał, odgrywał (ciałem, głosem), tańczył (w różnych technikach) oraz, last but not least, z ujmującą nonszalancją czyni użytek z rekwizytów posłusznych mu niczym demiurgowi.  

Autoportret choreograficzny z założenia miał być performansem i elementy tegoż były obecne. Tyle że na zasadzie dobrze odrobionego zadania. Całość wieczoru była bowiem wybitnie teatralna. W bardzo przemyślanej kompozycji i wirtuozerskiej precyzji na poziomie najmniejszego ruchu nie było miejsca na improwizację. Nawet moment, w którym Bzdyl zaprosił na scenę osobę z widowni, trudno uznać za całkowicie improwizowany, bo do wspólnego występu artysta wybrał siedzącą w pierwszym rzędzie znajomą.

fot. Marta Ankiersztejn

Być może to z poddania każdego elementu ścisłemu – może zbyt ścisłemu? – planowi wzięło się wrażenie dramaturgicznego usztywnienia. A także nieco dziwna relacja z ironią, która dla Leszka Bzdyla jest bardzo istotnym środkiem wyrazu, właściwie od początku kariery. W „Autoportrecie…” jej ostrze jak gdyby ześlizgiwało się po krawędzi tego, w co było wymierzone. Bzdyl chce się śmiać z młodości, ale nie zrywać z nią emocjonalnego połączenia; chce pokazać niegdysiejsze rozterki w krzywym zwierciadle, ale wcale nie jest oczywiste, że doszedł już do punktu, w którym przestały go one dręczyć. Jest niczym Hamlet, który swój wielki dylemat rozstrzygnął na korzyść „być”, jednak wciąż stoi z czaszką Yoricka/tenisową piłką w ręce i nie przestaje wygłaszać monologów, spierać się z samym sobą i rozkładać na czynniki pierwsze swojego „ja”, swojej historii i swoich relacji z innymi i ze światem.

Całkiem prawdopodobne, że w przypadku innego artysty mógłby to być zarzut. Ale nie w przypadku Bzdyla. W swoim przedstawieniu  pokazał się w przedziwnie słodkiej i uwodzicielskiej mieszaninie chłopięcości, nieśmiałości, narcyzmu i dojrzałości, problematyzując formę scenicznego autoportretu. 

W wieńczącej wieczór rozmowie Bzdyl stwierdził, że tym, co go teraz najbardziej zajmuje, jest gra i wykonawstwo: „Chcę grać. Chcę być na scenie. Jestem niewygrany”. Ma więc znacząco inny pomysł na swoją drogę twórczą niż zazwyczaj bywa w przypadku tancerzy, którzy wraz z wiekiem przechodzą na pozycje choreografów lub pedagogów. Bzdyl idzie dokładnie pod prąd – od choreografa i reżysera do tancerza. Kpi z Mickiewiczowskiej „Ody do młodości”, odżegnuje się od „młodości chmurnej i durnej”, a jednocześnie w namalowanym tańcem autoportrecie ustawił się do nas profilem Fausta, marzyciela za nic mającego ograniczenia czasu. Przybyłej publiczności nie pozostało nic więcej, jak tylko szeptać: „Trwaj chwilo, jakże jesteś piękna!”.

Tekst powstał w ramach projektu Centralna Scena Tańca w Warszawie – edycja V 

Źródło:

Materiał nadesłany