„MonsterS. Mordercze pieśni” w reż. Roberta Talarczyka w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Pisze Henryka Wach-Malicka w Ślazag.pl.
Szczerze mówiąc, nowa premiera Teatru Rozrywki w Chorzowie i tak nie potrzebowałaby wielkiej kampanii reklamowej, bo w ciemno można było założyć, że spotka się z uznaniem publiczności. I tak się stało. Ale też na to uznanie w pełni zasłużyła.
Wydawać by się więc mogło, że nazwiska słynnych bardów, plus dorobek i doświadczenie teatralne znakomitych aktorek: Izabelli Malik, Marii Meyer, Elżbiety Okupskiej, Alony Szostak plus doskonały zespół muzyczny to aż nadto danych wyjściowych, by powstała udana składanka muzyczna, jakich sporo na polskich scenach.
Nowej propozycji repertuarowej Teatru Rozrywki daleko jednak do koncertowej składanki, w lśniącym opakowaniu migających scenografii. Znacznie bliżej natomiast do klasycznego przedstawienia teatralnego, choć nie ma tu fabuły i akcji w tradycyjnym rozumieniu. Jest za to gęsta od emocji sieć kobiecych uwikłań w niespełnione związki, w szarości dnia codziennego, sieć pełna bólu i marzeń o odrobinie normalności gdy „wszyscy ludzie są źli”. Nawet jeśli tęsknota za normalnością prowadzi do zbrodni.
Spektakl „MonsterS. Mordercze pieśni”, według scenariusza i w reżyserii Roberta Talarczyka, wychodzi od muzyki i tekstów autorstwa Toma Waitsa, Leonarda Cohena i Nicka Cave’a.
Wydawać by się więc mogło, że nazwiska słynnych bardów, plus dorobek i doświadczenie teatralne znakomitych aktorek :Izabelli Malik, Marii Meyer, Elżbiety Okupskiej, Alony Szostak plus doskonały zespół muzyczny to aż nadto danych wyjściowych, by powstała udana składanka muzyczna, jakich sporo na polskich scenach.
Nowej propozycji repertuarowej Teatru Rozrywki daleko jednak do koncertowej składanki, w lśniącym opakowaniu migających scenografii. Znacznie bliżej natomiast do klasycznego przedstawienia teatralnego, choć nie ma tu fabuły i akcji w tradycyjnym rozumieniu. Jest za to gęsta od emocji sieć kobiecych uwikłań w niespełnione związki, w szarości dnia codziennego, sieć pełna bólu i marzeń o odrobinie normalności gdy „wszyscy ludzie są źli”. Nawet jeśli tęsknota za normalnością prowadzi do zbrodni.
Słowo „kobiecych” ma dla tej inscenizacji znaczenie kluczowe. Prezentowane songi, pisane głównie przez mężczyzn i przez mężczyzn przecież wykonywane, w spektaklu Teatru Rozrywki „przejmują” kobiety. Nie ma tym zabiegu żadnej ostentacji (może poza jednym, wyraźnym wezwaniem do buntu). I nagle okazuje się, że gniew, wściekłość, rozczarowanie, gorycz dopadają człowieka bez względu na jego płeć czy status społeczny, w różnych fazach życia. Że zdrada tak samo boli oboje partnerów, że trauma nie wybiera i pozostaje traumą, bez względu na to czy to blizna na kobiecej czy męskiej duszy.
Uznanie dla reżysera i aktorek za to, że nie przekraczają cieniutkiej linii, dzielącej refleksję o kobiecym gniewie od jakiegoś nachalnego manifestu. Bo nie o tym jest ten spektakl. Ten spektakl jest o tym, że każdy nas, jeśli naprawdę umie czuć, ma prawo do buntu i wszechogarniającej złości. Do przerażenia „gdy wszystko się wali, a życie na szali”. A nawet do myśli (zwykle hipotetycznej, ale bywa że i prawdziwej) o popełnieniu mordu na krzywdzicielu. Wątkiem naddanym całości pozostaje natomiast motyw kobiecego wybaczania – choćby za cenę upokorzenia, ale w imię miłości i potrzeby bliskości.
„MonsterS. Mordercze pieśni” nie jest teatralnym monolitem, choć czasem powracają niektóre motywy i postacie. Każda z pieśni ma swój własny charakter i jest osobnym spektaklem w spektaklu. Każda opowieść to inne, zamknięte życie i inne przemyślenia. Rytm przedstawienia przypomina ludzki puls. Gdy w danej historii dominuje złość, wtedy tempo przyspiesza, gdy pieśń przypomina skargę, tętna prawie nie wyczuwamy. Zawsze jednak przez muzykę przebija się tekst, a przede wszystkim jego interpretacja, bo często jest to poezja wysokiej klasy. Szkoda tylko, że realizatorzy nie podają w programie nazwisk tłumaczy… Słowo ma równie dużą siłę rażenia, jak muzyka.
Ta ostatnia w ciekawych zresztą - czasem zaskakująco „wbrew” ścieżce pierwowzoru - aranżacjach Jerzego Mączyńskiego. Izabella Malik, Maria Meyer, Elżbieta Okupska i Alona Szostak – wymieniam w jedynej sprawiedliwej w tej sytuacji, bo… alfabetycznej kolejności – tworzą kwartet idealny, choć każda z nich nadaje swoim postaciom inne rysy. Są morderczyniami albo kobietami obłąkanymi, albo marionetkami w cudzych rękach, albo porzuconymi kochankami – każda pieśń to inny los i wyraźny trop interpretacyjny. Aktorki rysują je subtelnie, albo ekspresyjną kreską. Lirycznym wyznaniem, albo krzykiem. Prośbą albo nienawiścią. W dodatku trudno oprzeć się wrażeniu, że choć to tylko sceniczne kreacje, to przecież jest w nich ogrom prawdy psychologicznej, po prostu – życiowej.
Naprawdę niesamowita robota teatralna, wsparta doskonałą kondycją wokalną, przygotowaną pod kierownictwem Kamila Barona. Polecam.