„Łatwe rzeczy” w reż. Anny Karasińskiej z Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie na 43. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.
„Łatwe rzeczy” Anny Karasińskiej wcale nie są łatwe – ani dla widza, ani dla wykonawczyń. Wymagają uważności, skupienia, aby wraz z dwiema aktorkami, Ireną Telesz-Burczyk i Mileną Gauer, udało się posmakować esencji teatru, dotknąć spraw intymnych oraz wejść w głąb duszy aktorek i zmierzyć się z ich prawdą o sobie na scenie, z wykreowanymi postaciami, które grają. Kobiety usiłują spojrzeć na nie z dystansu, z punktu widzenia własnego „ja”, na zimno i krytycznie. W krótkiej niby humoresce, połączonej z pełnym emocji portretem psychologicznym, aktorki w dojrzały sposób, choć momentami jak dzieci, badają swoje możliwości i ograniczenia. To przejmująca mozaika złożona z różnych myśli i doświadczeń aktorskich, spójnych dzięki znakomitej, wypracowanej technice gry. Czyżby sztuka biograficzna? A może raczej duchowy, podwójny portret artysty z dodatkiem cierpkich wyobrażeń na temat nieograniczonych możliwości ciała (często wywołanych krytycznymi, wręcz opresyjnymi spojrzeniami innych – reżyserów, twórców i widzów)?
Spektakl zaczyna się subtelnie acz z humorem – od opowieści o aktorskiej ścieżce, o rolach i scenach. To one wprowadzają nas w nastrój tego przejmującego dialogu. Wielu widzów dostrzega jedynie ironię i zabawną groteskowość, ale to tylko wierzchnia warstwa, „lukier”, pod którym kryje się dużo, dużo więcej – delikatność i smutek, nawet okruchy bólu czy poczucia beznadziejności. Kobiety w teatrze wciąż szukają swego miejsca, chcą być postrzegane jako profesjonalistki, podobnie jak mężczyźni, a nie – oceniane przez pryzmat ciała, choć oczywiście ono też jest ważne i nie można pominąć swej płci, cielesności. Jednak nie kosztem ignorowania zawodowej biegłości, wypracowanej, znakomitej techniki i gry z wysokiego c jako ukoronowania dorobku. Ciało się starzeje, ale aktor dojrzewa, wzbogaca warsztat, szlifuje go i tu ciało nie powinno blokować ruchu, a zamiast tego nieść dynamikę i energię. Artysta pragnie kreować role tak, by wydać się widzowi jak najprawdziwszym, pozostając przy tym wolnym i niezależnym (czy to nieosiągalne marzenie?).
Irena Telesz-Burczyk dzieli się z nami najintymniejszymi szczegółami swego życia na scenie. Dołącza do niej Milena Gauer, wkładając w swój występ serce i duszę. Zaczyna się dialog i rodzaj gry z widzem. Bez cienia fałszu. Aktorki zaskakują i wzruszają, bazując na uczuciach słuchających. A kiedy trzeba, odwołują się do rozumu. Irena Telesz-Burczyk prowadzi wewnętrzny monolog z sobą i jednocześnie z otoczeniem oraz z partnerką w tym spektaklu. Ich rozmowa wywołuje mnóstwo pytań – między innymi o rolę kobiety, cenę sukcesu w świecie teatru rządzonym przez mężczyzn (nadal, mimo zmian), rolę tradycji. Obie z naturalnością i lekkością nawiązują kontakt z publicznością, angażują ją emocjonalnie, wciągają do swej zabawy. Wszystko ma tu znaczenie – gest, mimika, strój, nawet ruchy gałek ocznych. Słowa wypowiadane z precyzją, czasem z lekkością i poezją teatru klasycznego krzyżują się z pulsem performansu i eksperymentami z przestrzenią, światłem. W obu artystkach wyczuwa się ogromną pasję i siłę oraz silny, własny, indywidualny rys osobowościowy. I trudno pozostać obojętnym w obliczu tego, co pokazują. Tekst sztuki jest nieco zagmatwany, ale nie wpływa to na czytelność myśli głównych bohaterek. W wypowiadanych słowach jest trochę prowokacji, kontrowersyjnych elementów, które wręcz narastają, zwłaszcza, gdy z upływem czasu atmosfera się zagęszcza i pojawia się część improwizowana – gładko, jakby od niechcenia, a przecież zgodnie z planem. Nagość – dosłownie i w przenośni – pasuje tu idealnie. Ironiczne, humorystyczne refleksje na temat dotacji w teatrach stołecznych i innych, zjadanego kurczaka (wegetarianka traktuje go jak narzędzie pracy, dlatego na scenie – stwierdza – wolno jej jeść mięso do woli), porównania ze spektaklem granym na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych kilka godzin wcześniej bawią i znów wywołują uśmiech. A jednak nie jest to spektakl „do śmiechu”, więcej w nim smutnej refleksji, choć groteskowość nie znika nigdy i widzowie chichoczą cały czas (nie wszyscy, w tym ja – nie potrafię, zbyt przejęta tym, co widzę i słyszę).
Scenografia jest bardzo oszczędna, prawie nieobecna, ważniejszy pozostaje półmrok bądź strumień światła. To on pozwala aktorkom wyłaniać się, eksponować, zachowując aktorski minimalizm (w najlepszym tego słowa znaczeniu).
Spektakl utkany z aktorskiego doświadczenia przypomina niespełnione marzenie o sobie w teatrze idealnym – mała perełka szczera aż do bólu. W milczeniu, albo w słowie, pozostawia widza z otwartymi ustami, z refleksją i zadumaną.