W ramach programu Kultura w sieci dofinansowanego ze środków Narodowego Centrum Kultury Teatr Powszechny im. Jana Kochanowskiego w Radomiu pokazał „Zemstę” Aleksandra Fredry, spektakl archiwalny z 2011 roku.
Fredrowski evergreen związany jest z radomską sceną w zasadzie od początku jej istnienia. To była pierwsza własna premiera teatru radomskiego po jego otwarciu. Wystawiono ją 16 stycznia 1978 roku w reżyserii Aleksandra Berlina w obsadzie złożonej wyłącznie z warszawskich aktorów (Józef Nowak grał Cześnika, a Ryszard Pietruski - Rejenta), a to z powodu braku własnego zespołu aktorskiego. Pamiętam, jak pacholęciem nastoletnim będąc, czytałem w lokalnej prasie recenzje tej „Zemsty”, na którą - zdaniem krytyka – waliły tłumy widzów chcących zobaczyć… imponujący biust Jolanty Lothe obsadzonej w roli Podstoliny (Izabela Brejtkop, grająca tę samą postać w „Zemście” A.D. 2011, robi to z równie wielkim wdziękiem i zalotnością, jak jej stołeczna koleżanka po fachu).
Reżyserii „Zemsty” na deskach Teatru Powszechnego im. Jana Kochanowskiego podjął się znakomity reżyser Krzysztof Babicki, który uprzednio wystawił z radomskimi aktorami „Z życia glist” Enquista i biblijnego „Hioba”. W przedpremierowych wypowiedziach Babicki deklarował się jako przeciwnik uwspółcześniania klasyki na siłę, wyrywania jej z kontekstu historycznego i obyczajowego czasów, w których dane dzieło powstało. Dlatego też do „Zemsty” podszedł, rzec by można w pewnym uproszczeniu, po bożemu. Pomógł mu w tym twórca kostiumów i scenografii Sławomir Smolorz, który zadbał o to, by postacie Fredrowskiej komedii zachowały (prawie) oryginalny XIX-wieczny wygląd (stąd peruki, kontusze, żupany). A mimo to utwór hrabiego Fredry brzmi nad wyraz aktualnie, a to za sprawą nieprzemijającego, mimo upływu lat, charakteru polskiego, który cechuje się kłótliwością, mściwością i niechęcią do porozumienia. Mur, jak dzielił Cześnika i Rejenta, tak wciąż dzieli współczesnych Polaków, niemal na równe połowy, czego dowiodły niedawne wybory prezydenckie w naszym kraju. Wydaje się przy tym, że o happy end, taki jak w „Zemście” będzie raczej niełatwo. I, nie daj Boże, rzeczywiście „prędzej w morzu wyschnie woda, nim tu u nas będzie zgoda”. Zresztą, w przedstawieniu Babickiego wyciągnięta na zgodę przez Cześnika dłoń też niejako zawisa w powietrzu…
Przedstawienie od pierwszej sceny ma bardzo dynamiczne tempo. Aktorzy, zwłaszcza Piotr Kondrat jako Cześnik Raptusiewicz i Janusz Łagodziński w roli Papkina od pierwszego pojawienia się przed widzami, grubą kreską, uzasadniona w przypadku ich postaci tworzą mocno charakterystyczne typy. Ten ostatni jest zarówno śmieszny w swej bojaźliwości, jak i wzbudzający żałość w swej nieudolnej przebiegłości. Łagodziński w pełni wykorzystuje stworzone przez autora możliwości stworzenia pełnokrwistej i niejednoznacznej postaci. To samo można powiedzieć o Arkadiuszu Głogowskim w roli Rejenta Milczka. Dzięki jego przekonującej kreacji trudno nie wierzyć (i jednocześnie się nie bać) dwulicowości podszytej hipokryzją. Niestereotypowo, bo jako równego Cześnikowi, a nie jako „sługę uniżonego” przedstawił Dyndalskiego Włodzimierz Mancewicz, co szczególnie było widoczne w słynnej scenie pisania listu. Z kolei Adamowi Majewskiemuudało się uniknąć papierowości, by nijakości romantycznego kochanka. Szkoda tylko, że niektóre wypowiadane przez niego kwestie zbyt cicho utrwaliły się w wideo rejestracji. Z dużym wdziękiem partneruje mu jako Klara Ewa Trochim. Generalnie wszyscy aktorzy zaangażowani przez Krzysztofa Babickiego zadbali o to, by wiersz Aleksandra Fredry brzmiał urokliwie, potoczyście i zrozumiale dla współczesnego widza. I za to należą im się słowa wielkiego uznania, bo przez ich kunszt archiwalne przedstawienie nic nie straciło tak na aktualności, jak i pod względem artystycznym.