EN

18.12.2023, 12:45 Wersja do druku

Nie ruszamy się

„Czekając na Godota” Samuela Becketta w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Ludwika Gołaszewska-Siwiak z Nowej Siły Krytycznej.

fot. Marta Ankiersztejn/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

A co jeśli nie robimy nic innego, tylko czekamy? Tylko po co i na co? Z tymi pytaniami musi zmierzyć się widz „Czekając na Godota” w Teatrze Narodowym.

Białe ściany, czarna podłoga. W tyle uschnięte drzewo na aluminiowym pniu. Nad nim, gdy zapada noc, zawisa księżyc. Z przodu, po lewej stronie leży duży kamień. Delikatne światło i brak muzyki. W takiej przestrzeni zastajemy Estragona, zwanego Gogo (Mariusz Benoit) i Vladimira, inaczej Didi (Jerzy Radziwiłowicz). Dwaj włóczędzy, dwaj myśliciele. Ubrani niemal identycznie w ciemne, przyduże marynarki i meloniki. Janusowe oblicza człowieka. Pierwszy z pozoru prymitywny, drugi schludny i opanowany. Spotykają się, by oczekiwać przyjścia Godota. Nie wiedzą kim jest i kiedy się zjawi. Czują jednak, że to jedyna szansa na godne życie. Ich cel – czekanie, staje się ich bolączką. Przerywa je pojawienie się dwóch podróżników: Pozzo (Cezary Kosiński) i prowadzony przez niego na długim, czerwonym sznurze podknutek Lucky (Bartłomiej Bobrowski). Idą nie wiadomo skąd, w niejasnym celu, budzą w głównych bohaterach strach, ciekawość, a nawet obrzydzenie.

Dramat podzielony jest na dwa akty. Drugi wydaje się być ponurą repetycją pierwszego. Zamknięci w pętli czasu bohaterowie powtarzają gesty i sekwencje. Nikt nie jest pewny, czy to wszystko już kiedyś się nie wydarzyło. Nikt nie ma odwagi dokonać zmiany, ruszyć z miejsca. Każdy z aktów kończy się pojawieniem chłopczyka (Franciszek Krupowicz), który przynosi wieści od Pana Godota.

To jeden z tych dramatów, który lepiej usłyszeć, niż przeczytać. Pozornie niezwiązane ze sobą frazy rzucone w eter zyskują sens. Każde słowo, każdy przedmiot i gest wydaje się mieć tu znaczenie. W warszawskiej inscenizacji w filozoficznych dialogach patos w wyważony sposób rozbijany jest przez humor. Aktorzy zaskakują nieoczywistością działań, a to, co najciekawsze, dzieje się w ciszy, pomiędzy akcją. Chociaż wiele tu niedopowiedzeń, wszystkie postaci zostały skonstruowane w sposób precyzyjny i przekonują o konieczności bycia na scenie. Czworo aktorów tworzy spójną, wiarygodną dramaturgię.

To, co zdaje się męczyć Didi (i jednocześnie ratować), to resztki pamięci. Niepewność przeszłości i przyszłości nie znika z oczu aktora nawet na sekundę. Z początku nieco pijany, z każdą sceną zapada się w sobie, poważnieje. Nie traci jednak odwagi, by szukać śmiechu w swoim położeniu. Gogo cierpi fizycznie, rządzi nim żołądek, głód, powtarzające się co wieczór napaści. Dają o sobie znać przyciasne buty. Chwilami reaguje jak dziecko. Z pozoru irracjonalne zachowania zdradzają tragedię człowieka wrażliwego. Ich duet to popis aktorstwa najwyższej klasy. Szczególnie poruszające są zakończenia każdego z aktów. Wtedy, zdaje się, opadają z nich maski.

Młodsi aktorzy nie odstępują nawet na krok mistrzom. Cezary Kłosiński w pierwszym akcie wręcz zagarnia swą postacią scenę, w drugim wzbudza litość. Te skrajności nie kłócą się, mieszczą w Pozzo. Bartłomiej Bobrowski z sukcesem mierzy się z niełatwą rolą. Monolog Lucky’ego wbija się w konstrukcję spektaklu, do której już przywykliśmy. Aktor, który dotychczas istniał jedynie poprzez mimikę, nagle swoją energią rozrywa scenę. Rozkręcający się pozorny bełkot wybrzmiewa jeszcze długo po brutalnym przerwaniu.

Piotr Cieplak wiernie podąża za dramatem, czerpiąc z tradycji teatru absurdu. Pokazuje, że mimo upływu siedemdziesięciu lat od pierwszego wystawienia, rozwoju technologii, rewolucji, wojen, przemian – człowiek pozostaje w tym samym miejscu: na kamieniu przy drodze, czekając. Tak jak wtedy i dziś, im więcej dowiadujemy się o sobie, tym wiemy mniej. Spektakl wydaje się nie dawać żadnej nadziei. Jednak naiwna obecnością Didi i Gogo dla siebie nawzajem zyskuje sens. Jeśli nie potrafimy z prostotą podać drugiemu marchewki, opowiedzieć żartu, czy przykryć marznącego marynarką, na nic się zdadzą wielkie i wzniosłe idee. A czekanie jest dla nas szansą.

***

Ludwika Gołaszewska-Siwiak – studentka III roku filologii rosyjskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Absolwentka szkoły muzycznej I stopnia w Opolu i krakowskiego Lart StudiO – Policealnego Studio Aktorskiego. Odbyła staż w Dzienniku Teatralnym.

Źródło:

Materiał własny