- Ile by aktor nie grał, ile by nie robił, jakich by nie odnosił sukcesów, to zawsze mu mało. I nie w tym sensie, żeby się nachapać. Tylko ma ciągły niedosyt. Uważa, że nie osiągnął tego, co osiągnąć powinien, że nie zostało docenione to, co zrobił, że znowu z kimś lub z czymś przegrał. Bo to zawód niewymierny - mówi JAN ENGLERT, aktor, dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie, gość Festiwalu Dwa Teatry w Sopocie.
Niedawno obchodził Pan hucznie 70. urodziny. - Hucznie? No tak, słuchałam fragmentów benefisu z Pana urodzin w radiowej Trójce. - To była dla mnie niespodzianka. Ale nie huczna. Odbyło się raz, a szybko. Lekko próżny mężczyzna ciężko wchodzi w taki wiek? - To tylko cyfra. Nic dla mnie nie znaczy. Tyle tylko, że jak zaczynam o tym myśleć przypadkiem, to dostrzegam, że bliżej końca, niż początku. Ale jeśli chodzi o psychikę, to lakier i blacha są jeszcze w porządku. Czasami wysiada rura wydechowa, jakieś podzespoły gorzej pracują, ale na razie poruszam się do przodu, bez większej awarii. Pan kocha teatr miłością wielką. Za co jest mu Pan wierny od tyłu lat? - Gdybym chciał być złośliwy, to powiedziałbym, że kocha się z wzajemnością. Teatr kocha mnie i ja kocham teatr. Poza tym kocham teatr za to, że jest żywy. To tak jak w sporcie, który uprawiałem przez wiele lat, a tych dyscyplin było wiele. Nigdy nie wytrzymywałem d