„What the heil?!" Bartłomieja Błaszczyńskiego w reżyserii autora w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Wiola Imiolczyk z Nowej Siły Krytycznej.
„Nic ciekawszego dziś się nie wydarzy” – to jedna z pierwszych kwestii, jaka pada z ust Córki, bohaterki spektaklu Bartłomieja Błaszczyńskiego. Otóż to nieprawda – w premierowy wieczór na katowickiej scenie wydarzyło się sporo.
„What the heil?!” to przede wszystkim opowieść o braku. Mimo wartkiej akcji, błyskawicznie prowadzonych dialogów i obfitości kolorowych rekwizytów, kluczem przedstawienia pozostaje to, czego nie ma. Relacja córki z ojcem – zawsze nieobecnym, pochłoniętym tysiącem innych spraw – stała się dla autora tekstu i reżysera w jednej osobie punktem wyjścia do zbudowania sylwetki zapomnianego śląskiego bohatera.
O Mikołaju Beljungu niewiele wiadomo. Nawet tu, na Śląsku, mało kto o nim słyszał. Źródła podają: szpieg, przedsiębiorca, dyrektor miejskiego stadionu et cetera. Takim też przedstawia go Córka (Anna Konieczna). Rozżalona bohaterka jednym tchem wymienia wszystkie funkcje, jakie pełnił Beljung i wszystkie postaci, pod które się podszywał. Tworzy rekonstrukcję człowieka o wielu twarzach. Przywołuje zasłyszane albo wymyślone anegdoty na jego temat. W tych barwnych historiach Mikołaj Beljung odgrywa kolejne role i tylko o jednej zdawał się wciąż zapominać. Ojciec – mówi Córka z goryczą w głosie.
Opowieści o Beljungu słuchamy na chwilę po jego pogrzebie. Córka wciąż mu wiele wyrzuca. To niesmaczne – orzeka troje Rekonstruktorów (Aleksandra Przybył, Marek Rachoń i Michał Piotrowski) reprezentujących historie z życia zmarłego. Także sam Beljung (Michał Rolnicki) próbuje przekonać Córkę, że wszystko robił z myślą o niej – nie było go przy dziewczynie, bo walczył o jej lepsze jutro. Jednak czy tak było w istocie? Przecież Córka sama wymyśliła sobie postać Ojca – rekonstrukcja, którą tworzy, zbudowana jest na jej wyobrażeniach. Jaki Mikołaj Beljung był naprawdę? Mimo jego oddania się śląskiej sprawie, nikt dziś o nim tu nie pamięta.
Historia, choć ciekawa, nie stanowi głównego atutu spektaklu. Przedstawienie zbudowano niczym kolaż złożony z chaotycznie opowiedzianych wątków i wielogłosowej narracji. Sceny z życia Beljunga czasem odgrywa on sam, czasem robią to symulakry. Przerywają sobie nawzajem, nie są zgodni co do biegu wydarzeń. W ten rozgardiasz włącza się Córka, która pozostając bezlitosna wobec ojca, przedstawia swoją wersję wydarzeń. Fakty mieszają się z domniemaniami, a wszystko dzieje się w zaskakująco szybkim tempie. Niebanalna forma teatru i zaskakujące, fragmentaryczne ujęcie tematu w dużym stopniu przydają spektaklowi wartości.
Od pierwszych minut scenę wypełniają wielkie emocje – to zasługa świetnej gry aktorskiej. Anna Konieczna znakomicie wciela się w postać rozgoryczonej Córki. Momentami wpada w histerię, krzyczy i złorzeczy. Innymi razy odrzuca maskę szyderstwa, zza której wyłania się zraniona i porzucona dziewczynka. Pierwszorzędnie odegraną scenę teatru w teatrze – kiedy Córka gra Beljunga i Urzędnika jednocześnie – przez dłuższą chwilę ogląda się z zapartym tchem. Jednak prawdziwą dynamikę wnoszą Rekonstruktorzy. Aleksandra Przybył, Marek Rachoń i Michał Piotrowski mają w sobie niezwykłą energię, dzięki której scena aż trzeszczy od podskoków, rozbiegów i dzikich tańców. Szczególne słowa uznania należą się Michałowi Rolnickiemu. Aktor po mistrzowsku odsłania kolejne twarze Beljunga. Początkowy egocentryzm i zuchwałość ustępują troskliwości i strachowi, jakie drzemią głęboko w bohaterze.
Obcisłe kombinezony w kolorowe wzory, błyszczące tkaniny, confetti i stroboskopowe światła (scenografia i kostiumy: Marta Śniosek-Masacz) podkreślają surrealizm konwencji przedstawienia. Projekcja wielkiego oka na jednej ze ścian daje poczucie, jakbyśmy znajdowali się w wewnętrznym świecie bohaterki – w nierzeczywistej przestrzeni urojeń i wyobrażeń na temat przeszłości. Jedynym miejscu, w którym pamięć o Mikołaju Beljungu – choć zbudowana na niepewnych fundamentach – wciąż jeszcze żyje.
Jeszcze jedną zaletę autorskiego przedstawienia Bartłomieja Błaszczyńskiego są dobrze napisane dialogi, wspomagają wartki rytm spektaklu. To one oraz trafiona choreografia (Paulina Prokopiuk) sprawiają, że nie ma czasu na nudę. Nawet wtedy, gdy akcja na moment zwalnia, a bohaterowie wyrywają się kabaretowej konwencji i przybierają poważny ton, hipnotyzujący świat nie wypuszcza widzów ze swoich ram.
Choć zapowiadało się sztampowo – odgrzebana historia jednego z zapomnianych lokalnych bohaterów – „What the heil?!” daleki jest od schematów.
Wiola Imiolczyk – studentka historii sztuki na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Pisze nie tylko o teatrze, ale także o architekturze i urbanistyce, wnętrzach oraz krajobrazie.