„Nazywam się Tamara Biakow i jestem legendą” Jacka Góreckiego w reż. Ewy Błaszczyk w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Nie męczmy Wikipedii, Tamara Biakow nie istniała, jest postacią fikcyjną, napisałbym może, że nadającym się idealnie na teatralną opowieść everymanem, ale – nie. Bo zgodnie z tytułem – jest kimś wyjątkowym, legendą, drugą najsłynniejszą śpiewaczką operową pochodzenia żydowskiego na świecie, matką czwórki dzieci, i - jest dzieckiem ocalonym z holocaustu.
I ten poruszający spektakl jest o tym, że dla kogoś kto przeżył wojnę, ona się nigdy nie kończy. O tym, że nie ma ucieczki od ran wojną wywołanych, że blizny zawsze pozostaną widoczne. O tym, że nawet piękne, z pozoru bardzo szczęśliwe i spełnione życie nie zrekompensuje przeżytych traum, że pamięć o nich może doprowadzić do szaleństwa, do samounicestwienia, że jest jak wiedźma z Szekspira – nie pozwala żyć, nie dając jednak umrzeć. Nasza bohaterka próbowała kilka razy popełnić samobójstwo, jednak zwyciężyło życie, poranione, bolesne, ale – życie.
W bardzo trudnej roli Ewa Błaszczyk, która (jak zawsze zresztą) ma władzę absolutną nad każdym gestem, pauzą, słowem czy – zawahaniem. I myślę, że choć rzecz jest pełna skrajnych emocji, nie da się tego monodramu pokazać inaczej niż właśnie z taką wręcz zegarmistrzowską precyzją, bo w tym wypadku najmniejsza nawet usterka, w każdym zresztą sensie, po prostu by tę opowieść unieważniła czy - strywializowała.