Na początku tej historii, co źle się skończyła i której całą wielkość i nędzę Polacy rok w rok, od 175 lat, każdego 29 listopada wspominają, był list cara Mikołaja do księcia Konstantego - żądanie bezlitosnej likwidacji spisku podchorążych. Car chciał dostać kolejnego trupka naszej wolności. W Starym Teatrze, w 1974 roku, na początku tej samej historii, pozornie tej samej, były - skrzypce - pisze Paweł Głowacki o przedstawieniu "Noc listopadowa" w reż. Andrzeja Wajdy.
Skrzypce. Dalekie, uparte skrzypce. Na dnie ogromnych mas pustego powietrza, na tyłach sceny, tkwił pan. W rozpiętym mundurze, w rozchełstanej białej koszuli stał do widowni odwrócony plecami i samemu sobie grał nutę przeciągłą. Bolesny dźwięk. Lodowaty, jakby bez początku, bez końca. Nuta niczym memento w kształcie sopla. Tym się w Starym zaczynała wyreżyserowana przez Andrzeja Wajdę "Noc listopadowa" Stanisława Wyspiańskiego. Nie widmem zwierzęcych represji, aresztowań masowych, cierpienia i jęków. Nie. Tamta "Noc listopadowa" zaczynała się widmem dźwięku nie do ominięcia, dźwięku odwiecznego, dźwięku, który musiał wybrzmieć, przerażającego swym spokojem dźwięku przeznaczonego tylko dla nas. Z dziwacznego, rozsypanego arcydzieła Wyspiańskiego Wajda nie uczynił kolejnej mszy za niezawinione cierpienia polskie ani historycznego referatu o sensie bądź bezsensie tamtego listopadowego zrywu powstańczego, ani też nachalnie opozycyjneg