Już 8 stycznia 2022 roku o godzinie 17.30 Scena Polska Teatru Cieszyńskiego wystawi premierę „Domu otwartego” Michała Bałuckiego w reżyserii Adama Sroki. O niełatwych realiach przygotowania tego przedstawienia w dobie pandemii, a także o specyfice zabawy karnawałowej w dzisiejszych czasach i sto lat temu opowiada reżyser przedstawienia.
Zacznę od cytatu wypowiedzi Fikalskiego, jednego z bohaterów „Domu otwartego”: „Dla mnie taniec, to jeden z najważniejszych czynników społecznych, jako najdzielniejszy środek rozbudzenia życia towarzyskiego, kojarzenia związków rodzinnych – mówię tu o małżeństwach, które, jak panom wiadomo, zawiązują się przeważnie na balach – a w końcu, jako neutralny teren, na którym spotykają się i zbliżają do siebie ludzie najrozmaitszych przekonań, wyznań etc.”. Czy bawimy się dziś podobnie jak w epoce pana Fikalskiego, a może są pewne różnice?
Ta wypowiedź daje pewną definicję zachowań społecznych pod koniec XIX wieku. To był zupełnie inny świat – spokojniejszy, w którym relacje między ludźmi zawiązywały się bardziej przytomnie, z nadzieją na spędzenie w przyszłości wspólnego życia. Imprezy z czasów Fikalskiego to były bale „pełną gębą”, w kostiumach, maskach, z huczną muzyką przygodnej orkiestry. Przede wszystkim były to spotkania młodych mężczyzn z młodymi damami, które chciały wydać się za mąż, więc w pewnym sensie taka impreza okazywała się swoistym targowiskiem próżności. Cele i sensy spotkań balowych były oczywiście trochę inne niż dzisiaj, ale wiadomo, że sztuka i forma tańca towarzyskiego miała zawsze ogromne znaczenie, zwłaszcza dla młodych, zakręconych ludzi. Jednak pod koniec XIX wieku karnawałowe spotkania iskrzyły dowcipem, zabawą i kolorem. Bez filozofowania, bez smutku.
Innymi słowy, kiedyś bawiono się z większym rozmachem…
Zdecydowanie z większą fantazją, powiedzielibyśmy: ułańską i Bałucki to świetnie opisuje. Chciałbym jeszcze podkreślić, że bale karnawałowe odbywały się wtedy właściwie w co drugim, mieszczańskim domu i były pożądanym elementem towarzyskiego ceremoniału. To na nich rodziły się znajomości, przyjaźnie i zakazane uczucia. Nie było przecież internetu, komputerów czy telewizji, a mimo to świat był bardzo gęsty, dużo się wokół działo, plotkowano na potęgę, było wiele zdarzeń towarzyskich, drobnych afer. Co ważne, bal zorganizowany u Żelskich (bohaterów „Domu otwartego”) udało się uskutecznić tylko dlatego, że najmodniejszy w towarzystwie, wodzirej Fikalski, na co dzień drobny urzędnik, miał tylko jeden wolny termin, ponieważ inny zaplanowany z jego udziałem bal karnawałowy został odwołany z powodu szkarlatyny. Ciekawa idea „domu otwartego”, zwłaszcza w wymiarze obyczajowo-mieszczańskim, miała wtedy duże znaczenie, gdyż ludzie żyli w mikro rodzinnych państewkach-enklawach. Wszystko zatem odbywało się w zaciszu familijnym, z tym, że rodziny nie były dwu- czy trzyosobowe, ale wielopokoleniowe. Te mikrospołeczności, które zamykały się przed innymi, gnuśniały, kapcaniały, nic ciekawego nie działo się w ich życiu, były poza modą i nowoczesnością. Natomiast ci, którzy „otwierali” swój dom dla innych, organizując bale i inne spotkania, podkreślali swoją wartość i przydatność. Oczywiście, za organizacją takich wielkich imprez stały pracochłonne przygotowania i duże nakłady finansowe. W przypadku bohaterów „Domu otwartego” ich wysiłek skończył się rozczarowaniem, ale nie będziemy zdradzać finału tej historii.
To już kolejna w Pańskim dorobku reżyserskim inscenizacja sztuki Michała Bałuckiego na Scenie Polskiej po „Grubych rybach” (2015) i „Klubie kawalerów” (2017). W czym tkwi potencjał dramaturgii tego pisarza, który tworzył ponad sto lat temu?
Bałucki jest genialnym komediopisarzem i to, że upłynęło grubo ponad sto lat od jego premier i że zmieniły się realia, nie ma tak naprawdę dla nas znaczenia. Wzorce ludzkich zachowań, pewne odruchy i różne typy osobowości, również i dzisiaj istnieją w nowym rozdaniu, chociaż w innym kostiumie. Bardzo trudno zatem jest zepsuć dramat Bałuckiego, choć oczywiście niełatwo go dzisiaj wystawić na scenie. Nie warto go uwspółcześniać, bo straciłby swoje śmieszne znaczenia i smakowite sensy. Podejmowano zresztą próby unowocześnienia Bałuckiego, ale z mizernym skutkiem. Reasumując, widzę w komedii Bałuckiego partyturę na niekończący się spektakl o ludzkich śmiesznostkach i ułomnościach, który zawsze będzie dla nas frapujący, o ile mamy poczucie humoru oraz rozumiemy, że nie wszystko na scenie musi odbywać się w dżinsach, w ponurej dekoracji, z pomrukiem współczesności w tle.
Porozmawiajmy więc o projektach scenografii i kostiumów „Domu otwartego”. Michał Bałucki dość dokładnie zaplanował, co i w jakiej konfiguracji ma znaleźć się na scenie. Czy podąża Pan za tymi wskazówkami?
Jeśli chodzi o oprawę sceniczną, nie trzymałem się sztywno wskazówek Bałuckiego, ponieważ on przygotowywał swoje wytyczne dla konkretnego teatru, a plastyka teatralna miała za jego czasów inne zadania. Panował wówczas dosłowny realizm, a ja to chciałem nieco zmienić, zachowując jednocześnie ducha didaskaliów, czyli stworzyć scenografię z elementami realizmu i dyskretnej magii teatralnej. Wydaje mi się, że to zawsze lepiej działa na wyobraźnię współczesnego widza.
Z kolei kostiumy autorstwa Magdaleny Kut w gruncie rzeczy bardzo nawiązują do klimatu końca XIX wieku, inspirują się konkretem, ale też są wykreowane. Oczywiście korzystaliśmy z sugestii dramaturga, dotyczących niektórych szczegółów z didaskaliów, ale bez zbytniej dosłowności. Zostawiamy w spektaklu klimat tamtych czasów, choć wizualnie będzie on lżejszy, z „większym powietrzem” oraz możliwościami, jakie daje nam scena cieszyńska, na przykład jeśli chodzi o efekty świetlne. W scenie kulminacyjnej balu, który kończy się wielką awanturą, bohaterowie w kostiumach karnawałowych tańczą do muzycznych szlagierów tamtych lat, ale już same efekty świetlne okażą się bardziej współczesne, typowe dla dzisiejszych imprez. Myślę, że takimi drobnymi akcentami pokażemy, że ten nasz sceniczny świat żyje, nie jest zamknięty w jakimś ciasnym pudełku z przeszłości.
Nie będziemy oglądać gabloty muzealnej…
Dokładnie, zobaczymy bardzo żywych, zabawnych i do pewnego stopnia, w natręctwie zachowań, „współczesnych” bohaterów. Muszę podkreślić, że ogromną pracę w tym zakresie wykonali aktorzy Sceny Polskiej. Nasz spektakl pędzi w nieznane, bawimy się z przeszłością, rozbrajamy uśmiechem, z wariackim przytupem, no i z zazdrością za tym, co kiedyś było tak stabilne, pewne i przewidywalne. „Dom otwarty” Bałuckiego to komedia mocno iskrząca, myślę, że ta komedia z jego całego dorobku udała mu się najbardziej.
Spektakl „Dom otwarty” powstawał w zupełnie nowej pandemicznej rzeczywistości, próby trwały w momencie, gdy teatr był zamknięty, później odbyła się premiera on-line. Rzeczywistość była dość przygnębiająca, podczas gdy Państwo pracowaliście nad komedią. Proszę opowiedzieć o specyfice pracy w tych niełatwych realiach dla twórców teatralnych.
To była zupełnie nietypowa sytuacja dla teatru. Kiedy świat zamykał się, był lockdown, ludzie zostawali w domu, chorowali i tak dalej, my realizowaliśmy „Dom otwarty”, czyli historię o ludziach, którzy chcą otwierać się na świat. Nagle ta skromna, mądra i zabawna komedia Bałuckiego nabrała zupełnie nowego wymiaru. Mistrz Michał na pewno tego nie przewidział.
Przez dwa miesiące intensywnej i ciekawej pracy nad tym spektaklem udawało nam się współpracować w pełnym składzie aktorskim i technicznym. Nie brakowało jednak dramatyzmu w czasie prób, bo na przykład ktoś z pracowni rozchorował się, co skutkowało jej zamknięciem. Mimo tego jakimś cudem udało nam się zrobić wszystkie elementy scenografii do pierwszego pokazu „Domu otwartego” w połowie grudnia 2020. Na szczęście w zespole aktorskim i w ścisłej ekipie technicznej nikt się nie rozchorował, co pozwoliło nam dokończyć przedstawienie. Pierwszy pokaz był zamknięty i przedstawienie zostało zagrane tylko dla mnie, bo byłem wtedy jedynym wtedy na widowni. Po przedstawieniu nie mogliśmy sobie zrobić nawet mikro bankietu, bo wszelkie spotkania poza pracą były wówczas zakazane. Wszyscy byli szczęśliwi, że udało nam się dokończyć przedstawienie, ale z drugiej strony to było bardzo osobliwe, że ja, jako jedyny widz, śmiałem się na widowni z arcyzabawnej komedii w czasach pełnych niepokoju i smutku.
Potem był zapis on-line przedstawienia w styczniu 2021, który wiele osób obejrzało w internecie i było dużo sympatycznych komentarzy. To było coś absolutnie nowego w historii Teatru Cieszyńskiego, pierwszy tego typu pokaz premierowy w internecie! Jednak oczywiście spektakl był robiony przede wszystkim dla widzów na widowni, której wreszcie doczekamy się 8 stycznia 2022 roku.
O czym chce Pan opowiedzieć współczesnemu widzowi za pomocą inscenizacji „Domu otwartego” Bałuckiego?
Przede wszystkim o wierności i przyjaźni między ludźmi, żeby zawsze wzmacniała się rodzina, w „zamknięciu” i zarazem w „otwarciu”. Ta komedia to wielopokoleniowa opowieść o zabawnej familii, wspierającej się w różnych momentach swojego życia. Wszystko rozgrywa się w uroczy, niespodziewany, przewrotny sposób. Chciałbym podkreślić, że w „Domu otwartym” jest zapisanych wiele pozytywnych emocji, co staraliśmy się objawić na scenie i przekazać widzom. Uciekamy od negatywnych uczuć, które niestety tak często nam dziś towarzyszą, a opowiadamy o rzeczywistości pełnej przyjaźni, humoru i dobrej zabawy. Nasz duchowy dom powinien być „otwarty”. Nie tylko w karnawale.