„Nastia” na podstawie opowiadania Władimira Sorokina w reż. Jury Dzivakoua w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w „Przeglądzie”.
„Nastia" według Sorokina, projekt teatralny grupy artystów białoruskich, ukraińskich i polskich zaprezentowany w Teatrze Powszechnym najpierw jako „szkice", potem work in progress, wreszcie jako premiera, uświadamia, czym w teatrze bywa kontekst. Pierwsze pokazy - tuż przed rosyjską agresją na Ukrainę - wybrzmiewały inaczej. Parę miesięcy temu wydawały się męczącym koszmarem, rojeniem w stylu tego autora, który przyzwyczaił swoich czytelników do tego, że Rosję przedstawia w najczarniejszych barwach i zaprawia swoje fabuły nienawiścią do postimperialnych tęsknot rosyjskich elit.
Wyglądało to na autorskie dziwactwo, ale teraz już nie. Obraz rosyjskiego dworku, niemal sielanki, gdzie dzieci uczą się francuskiego i manier, sprawia raczej wrażenie proroctwa. Oto dorośli rozprawiają o przyszłości świata i filozofii, w rozmowach króluje wątek nietzscheański, zmącony groteskową ucztą, w której najważniejszym smakowanym daniem jest upieczona 16-letnia dziewica, specjalnie hodowana na tę okazję, co więcej, córka gospodarza. Dziś to przestaje być czystym horrorem ku uciesze publiczności.
To diagnoza przemocowego systemu i zainfekowanych nim ludzi, tchnąca prawdziwą grozą. I choć wygląda na to, że czarny humor miał w tej antysielance i dystopii zabijać, to jednak śmiech więźnie w gardle. Powstał więc spektakl piekielnie aktualny i niepokojący, z dramatycznym pytaniem, jak długo ciągnąć się będzie za Rosją ta smuga przemocy i nienawiści. Czy kiedykolwiek rozrzedzi się na tyle, że świat będzie mógł odetchnąć?