Patrząc z perspektywy socjologicznej Bez oklasków to wywiad swobodny mało ukierunkowany. Pytania nie zostały z góry założone, przeprowadzająca rozmowę Kamila Drecka zostawia przestrzeń odpowiadającemu, stawia sobie za zadanie przede wszystkim uruchomienie pamięci artysty i jego skojarzeń. Pisze Hubert Michalak w portalu Teatrologia.info.
Pierwszy odnotowany spektakl z udziałem Jana Englerta to Pastorałka Leona Schillera w reżyserii Stanisławy Perzanowskiej, a miał on swoją premierę blisko sześćdziesiąt lat temu, bo 14 grudnia 1963 roku. Było to przedstawienie dyplomowe Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Englert wystąpił w nim jak Archanioł Michał, Wit, Żydek i Rabin. Znacznie wcześniej, gdyż w 1956 roku na ekrany kin wszedł film Andrzeja Wajdy Kanał, w którym Englert wystąpił jako Zefir. Ostatnia jak dotąd rola aktora to Wiktor w Sonacie jesiennej Ingmara Bergmana w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego. Jego premiera w Teatrze Narodowym odbyła się 10 października 2020. Jednak także w Narodowym w przygotowaniu jest tytułowa postać w przedstawieniu Macieja Wojtyszki Baron Münchhausen dla dorosłych. Premiera zaplanowana została na 5 marca 2022. Po drodze – kilkadziesiąt małych i wielkich ról teatralnych we Współczesnym, Polskim i Narodowym, setki występów w teatrze radiowym i telewizyjnym, prace reżyserskie, role filmowe, praca pedagogiczna, tysiące zagranych przedstawień, tournées po całym świecie – tak w największym (i niesprawiedliwym, bo mocno uproszczonym) skrócie wygląda kariera artystyczna Jana Englerta.
Patrząc z perspektywy socjologicznej Bez oklasków to wywiad swobodny mało ukierunkowany. Pytania nie zostały z góry założone, przeprowadzająca rozmowę Kamila Drecka zostawia przestrzeń odpowiadającemu, stawia sobie za zadanie przede wszystkim uruchomienie pamięci artysty i jego skojarzeń. Niekiedy z pytań i odpowiedzi układa się wartki dialog, przeważnie jednak pytanie staje się katalizatorem dla myśli i refleksji Englerta (co zresztą wydaje się aktorowi odpowiadać). Wywiad-rzeka to ten rodzaj narracji, w którym tkwi potencjał kreacyjny, rodzaj zbudowany na wrażeniu autentycznego kontaktu, na zaspokojeniu doświadczenia autentyczności u odbiorcy. Czy tak się jednak w ogóle da? Na ile przezroczyste jest medium, za pośrednictwem którego odczytujemy wywiad?
Opowiedzieć o dekadach pracy tak zajętego twórcy w ramach jednej, nawet obszernej publikacji, wydaje się zadaniem karkołomnym. Kamila Drecka i Jan Englert nie porywają się na to. W Bez oklasków poruszają się chaotycznym kursem, celowo unikają chronologii, dają się ponieść dygresjom. O wielu rolach Englerta czy reżyseriach nie ma mowy w ogóle (choć np. wiele dowiadujemy się o roli dyrektora Teatru Narodowego, o odpowiedzialności, rozumieniu misyjności tego miejsca, obowiązkach i przywilejach stanowiska – a nawet o wysokości pensji). Aktor unika opowiadania o życiu prywatnym – a jednocześnie bez skrępowania przyznaje się do własnej pychy („zaimek »ja« postawiłem na pierwszym miejscu”, s. 133), czyniąc z tego nie tyle walor co cechę, z którą wydaje się pogodzony. Dostajemy za to od czasu do czasu refleksję o rzemieślniczej czy artystycznej odsłonie zawodu aktora („wielkie aktorstwo polega na tym, żeby ktoś pokazał mi na scenie coś, w co ja uwierzę i w co widz uwierzy”, s. 72). Dostajemy opowieści zawodowo-prywatne, niektóre długie i pełne rozgałęzień, inne krótkie, podobne do dowcipu spuentowanego błyskotliwym stwierdzeniem. Łączy je rozlewność, która jest cechą wielu wystąpień publicznych Jana Englerta – ale nie są to opowieści nużące, wręcz przeciwnie.
Imponująca jest uczciwość i surowość sądów Englerta o sobie samym, koleżankach i kolegach ze sceny, czasach, w jakich przyszło pracować i żyć wielu z nich. Bez wielkich słów, ale za to z celnymi obserwacjami Englert potrafi na przykład podsumować dyrekcję Gustawa Holoubka w Ateneum („ …nie położył [go]. Teatr się już sam kładł”, s. 283), dookreślić miejsce dyrektora-aktora w zespole teatralnym („za swojej dyrekcji bardzo mało grałem […] wydawało mi się, że tak jest uczciwie”, s. 227) czy opowiedzieć o charakterystycznej cesze partnerki ze sceny („Kiedy się z nią grało natychmiast pojawiały się jakieś obrazy dalekiej Syberii, niedostępnej tundry, za którą ciągnął się nieznany rozległy krajobraz” mówił o Halinie Mikołajskiej, s. 102). Dygresyjna natura aktora oraz jego umiejętność płynnego przechodzenia między rejestrami i nastrojami sprawiają, że Bez oklasków czyta się z zainteresowaniem i autentyczną ciekawością. Z lektury książki dobrze wymyślonej i zrealizowanej płynie wyłącznie przyjemność.
Tak właśnie – „zrealizowanej”. Od samego początku trudno mieć wątpliwości, że to pozycja powstała nie tyle z potrzeby serca, ile na zamówienie (co niczego jej zresztą nie ujmuje). Najwyższy czas był zresztą ku temu. Z okładki spogląda na nas Englert jako szekspirowski Ryszard III, który „postanowił zostać nikczemnikiem” w realizacji w reżyserii Macieja Prusa, w Teatrze Polskim w Warszawie, z 1993 roku. Sam tytuł książki wydaje się odrobinę karcący, jakby Englert uspokajał wiwatującą publiczność: „bez oklasków, dość, wystarczy”. Jednocześnie nie ulega wątpliwości, że pozycja ma budować wizerunek artysty w oczach czytelnika. I to się udaje. Obraz Englerta konstruujemy sobie za pośrednictwem jego obnażonych wad i niedoskonałości, poprzez tematy przemilczane (głównie te dotyczące rodziny). Od czasu do czasu, jakby po to byśmy nie zapomnieli, że czytamy wywiad-rzekę z człowiekiem sceny, częstowani jesteśmy dyskretnymi i elegancko podanymi plotkami zza kulis lub zza kadru. Na naszych oczach konstytuuje się swego rodzaju mit artysty przez niego samego opowiedziany („Mit zawsze wygrywa z prawdą” – to pierwsze słowa Englerta jakie padają w książce, s. 7), i to pomimo pragnienia, by własny mit przełamać. Może z mitu uciec można tylko w inny mit?
Aktor celowo rezygnuje z budowania biografii artystycznej, unika również fraz brzmiących niejednoznacznie. Nie ma w Bez oklasków półsłówek, eskapistycznych wielokropków, meandrycznych zdań podatnych na różnorakie interpretacje. Przeciwnie, Englert wydaje się „mówić jak jest”. Nawet gdy wspomina trudne wydarzenia z młodości, jego opowieść nie wpada w emocjonalną rzekę. Dobrze rozumiany stoicyzm i umiejętność analitycznego dystansu artysty do samego siebie są imponujące.
Książka trafnie chwyta swoistą dla Jana Englerta „rozległość myślową”. Jeden wątek prowadzi go do drugiego, drugi do jeszcze kolejnego… – i w pewnym momencie orientujemy się, że to on prowadzi w tym tańcu, nie Kamila Drecka. Jest w tej nierównowadze sił zarówno pewna dezynwoltura jak i (niekiedy) forma eleganckiej ucieczki od głównego tematu rozmowy. Każdy, kto kiedykolwiek był na spotkaniu z Englertem lub słuchał jego swobodnej wypowiedzi, rozpozna charakterystyczny bieg myśli aktora.
Wątkiem godnym osobnej uwagi jest trzecioosobowa narracja literacka pióra samego Englerta. Aktor za pośrednictwem autobiograficznej literatury (to krótkie formy na kształt fragmentów prozy czy opowiadań) przywołuje wydarzenia z własnej przeszłości. Tłumaczy też, że tylko w ten sposób jest w stanie tę przeszłość przywoływać – nadając jej zobiektywizowaną formę i literacki kostium („kiedy wracam do przeszłości, nie potrafię o sobie opowiadać w pierwszej osobie”, s. 10). To trafne wzbogacenie narracji książkowej, które dodaje dramatyzmu i przestrzeni w dialogu dziennikarki i aktora.
W rozmowie pojawiają się tematy jaśniejsze i ciemniejsze, a lekkość dialogu w naturalny sposób przeplata się z fragmentami trudniejszymi, które nawet w zapisie wydają się nabrzmiałe ciszą i zbieraniem myśli. To niewątpliwa zasługa Kamili Dreckiej, która celnie ujęła rozmaitość tonów wywiadu-rzeki. I chociaż książka nie jest rewolucyjna formalnie ani treściowo, przynosi zadowolenie i poczucie satysfakcji. Dreckiej udało się zajrzeć w miejsca, w które wszechstronny aktor rzadko wpuszcza obcych. A to, co tam zobaczyła i czego się dowiedziała, dostaliśmy w książce.
Bez oklasków, Jan Englert, Kamila Drecka, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2021