EN

27.01.2024, 12:43 Wersja do druku

Nagrody pocieszenia

„Gdybym cię nie poznał” Sergiego Belbela w reż. Jarosława Tumidajskiego w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Katja Tomczyk w Nieregularniku Artystyczno-Literackim „Moja Przestrzeń Kultury”.

fot. Magda Hueckel

Niewyjaśnioną do dziś zagadką pozostaje, w jaki sposób oklejona czarną dyktą tuba pojawiła się w moim domu. Pewnego dnia po powrocie z przedszkola znalazłam ją na łóżku. Niepozorny przedmiot wzięłam za lunetę, ale w środku coś pobrzękiwało, jak guziki albo małe muszelki.

Kiedy zaciekawione oko zajrzało w głąb tuby, która finalnie okazała się kalejdoskopem, nie mogłam się nadziwić. Zamiast guzików i muszelek zobaczyłam kolorowe kryształki. Wsypane bez ładu przypominały kupkę nieszczęścia po zabawie sylwestrowej. Jednak gdy obróciłam kalejdoskop w dłoni, wprawione w ruch tworzyły wielobarwne konstrukcje na wzór kościelnych witraży. Z zaledwie z kilku elementów powstawały wieloelementowe i skomplikowane konstrukcje geometryczne. Uwiedziona tą sztuczką optyczną, przepadłam.

Myślę, że Sergi Belbel, autor sztuki “Gdybym cię nie poznał” w dzieciństwie też bawił się kalejdoskopem. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, co zrobił z bohaterami swojego dzieła? Wewnątrz czarnej tuby umieścił Elisę, Clarę, Eduarda i Oscara i zakręcił nią kilka razy, pozwalając widzowi sprawdzić konfiguracje, w jakich każdorazowo się znaleźli. Efekt jest zaskakujący, niepowtarzalny.

Być może Jarosław Tumidajski, który na deskach Teatru Współczesnego w Warszawie wyreżyserował sztukę Belbela, także zetknął się z kalejdoskopem. Jeśli nie, to jedynym wytłumaczeniem dla tak znakomitego przygotowania spektaklu, pozostaje jego wyczucie tekstu albo po prostu geniusz.

Jako że akcja “Gdybym cię nie poznał” rozgrywa się na przestrzeni półwiecza i uwzględnia wiele retrospekcji, podczas madryckiej premiery spektaklu Belbel zmuszony był komunikować widzom upływ czasu poprzez wyświetlanie dat. Chciał w ten sposób ułatwić odnalezienie się w akcji. W rozmowie z Kamilą Łapicką powiedział, że nie przeszkadzają mu ingerencje w oryginalny tekst i pozostawia twórcom pełną swobodę adaptacyjną. Jarosław Tumidajski zrezygnował więc z tego uproszczenia. Nie sięgnął po atramentową kalkę. Płynący czas odmierza, m.in. muzyką, a dokładniej hitami popularnymi w konkretnej dekadzie.

Spektakl rozpoczyna się w ciszy i nic nie zapowiada burzy. Potem tę ciszę przerywa huk kolizji samochodowej, który jeszcze kilkukrotnie mrozi krew w żyłach. Następnie na scenę na wrotkach wjeżdża Clara (w tej roli hipnotyzująca Monika Pikuła), nucąc “I should by so lucky” Kylie Minogue. Kolejne dekady wybrzmiewają w piosenkach, m.in. Roxette czy Jamiroquai’a. Bardzo to udany i nienachalny zabieg, który momentalnie przenosi do przeszłości, stanowiąc czytelny drogowskaz co do aktualnego czasu akcji. Bieg dni i lat zaznaczony jest także kostiumami noszonymi zwłaszcza przez Clarę (ach, te fioletowe lajkrowe getry i cekinowa sukienka!), ale także przez Elisę (znakomita Katarzyna Dąbrowska). W przypadku tej postaci odpowiadająca za kostiumy Katarzyna Kornelia Kowalczyk miała najtrudniejsze zadanie. Elisa jawi się w różnych rolach życiowych i społecznych. Raz wygląda jak dziewczyna z sąsiedztwa, innym razem jak gwiazda estrady. I każde z wcieleń ma odpowiedni anturaż.

Warto zauważyć, że w spektaklu jedną z ważniejszych ról grają drzwi. Jest ich czworo. Pomagają w odróżnieniu tego, co rzeczywiste od tego, co wyimaginowane. Otwór drzwiowy oraz drzwi opatrzone neonami “WC” i “The End” to teleporty do przeszłości, odpowiednio najbliższej, gdzieś pomiędzy i najdalszej. Natomiast drzwi wejściowe, drewniane i solidne, przez które widzowie wchodzą na widownię, stanowią jednocześnie drzwi do teraźniejszości bohaterów. Bardzo podoba mi się ten nietuzinkowy koncept. To kolejny błyskotliwy sposób lokowania akcji wydarzeń w czasie.

Muzyka, kostiumy, światło (brawa dla Katarzyny Łuszczyk) oraz oszczędna, ale jednocześnie wielofunkcyjna scenografia to znakomite uzupełnienie gry czwórki aktorów. Wszystko tu współgra i idealnie do siebie pasuje.

Rozłożenie akcji na pięćdziesiąt lat (1978-2028) może wydawać się pomysłem zgubnym. Jednak zaburzenie linearności poprzez wprowadzenie retrospekcji powoduje, że widz w napięciu oczekuje kolejnych odsłon tej samej historii. Coś jak dzień świstaka, ale jednak nieco inaczej.

fot. Magda Hueckel

Na świat przedstawiony patrzymy oczami Eduarda (poruszający Mateusz Król), który wspomina, a raczej marzy o tym, co by było, gdyby łyknął przysłowiową czerwoną pastylkę zamiast niebieskiej. Spektakl zbudowany jest na zasadzie szkatułki. To jedna historia przewodnia (wspomnienia/ marzenia Eduarda) oraz kilka lub kilkanaście historii stanowiących alternatywne wersje historii głównej, które rozgrywają się wewnątrz wspomnianej szkatułki. To, co początkowo widz bierze za rzeczywiste, z czasem okazuje się wytworem wyobraźni Eduarda przebywającego w szpitalu po wypadku.

Tumidajski każdorazowo ujmuje mnie nieoczywistością i niejednoznacznością interpretacji. “Gdybym cię nie poznał” odczytuję jako spektakl o człowieku, który nie doświadczył miłości i całe życie przeżył w świecie iluzji i niespełnionych marzeń. Dopiero jako sześćdziesięciolatek przebudził się i zorientował, że podejmując konkretne decyzje, skazał się na samotność. I nie pozostaje mu nic innego, jak powrót do świata fikcji, bo tylko tam znajduje szczęście.

Pozornie szczęśliwe zakończenie daje więc nadzieję, ale przede wszystkim stanowi przestrogę. Przestrogę przed tym, by nie udawać życia, tylko żyć naprawdę, niezależnie od tego, czy podjęte decyzje wyjdą nam na dobre. Nie wszystko przecież można przewidzieć. Życie potrafi zaskoczyć.

Z drugiej strony strach przed samotnością nie powinien paraliżować i zmuszać do zawierania związków na siłę, wbrew sobie, byle tylko mieć z kim wypić wieczorną herbatę. Nie bądźmy dla siebie nagrodami pocieszenia – pobrzmiewa między wierszami. Bądźmy nagrodami głównymi albo po prostu bądźmy. Sami dla siebie. Szczęśliwi poza związkiem, szczęśliwi w pojedynkę, jeśli we dwoje się nie da.

Przyznam, że spektakl “Gdybym cię nie poznał” poruszył mnie do łez. Długo po wyjściu z teatru nie potrafiłam opanować wzruszenia. Jednak historia napisana przez Belbela, a wyreżyserowana przez Tumidajskiego nie byłaby tak wyjątkowa, gdyby nie aktorzy wcielający się w czwórkę bohaterów.

Mateusz Król jako Eduardo jest wiarygodny i poruszający. Początkowo egoistyczny i nadaktywny budzi nieprzyjemne odczucia, jednak z biegiem wydarzeń zyskuje przychylność i współczucie widza. Piosenka Beatlesów, jaką wykonuje w duecie z Katarzyną Dąbrowską, to balsam dla duszy, coś pięknego!

Wspomniana wyżej Katarzyna Dąbrowska urzeka talentem wokalnym. Nie ulega wątpliwości, że drzemie w niej czarna, soulowa dusza. Jej wykonanie piosenek “You don’t know me” oraz “As time goes by” spowalniają rytm serca, zakrzywiają czasoprzestrzeń. W roli (właściwie rolach, bo jest ich kilka) Elisy prezentuje cały wachlarz emocji. Wierzę każdemu wypowiadanemu przez nią słowu. Cierpię, gdy każdorazowo znika za drzwiami.

fot. Magda Hueckel

Szymon Mysłakowski w roli Oscara kupił mnie jednym zdaniem. Nikt tak zawadiacko jak on nie mówi “Mam sobie pójść?”. Stworzył postać krwistą, pełną pasji, angażującą widza. Mimo że wciela się w postać drugoplanową, cały czas przykuwa uwagę. Gdy odgrywa pijanego, nie wypacza Oscara, nie wystawia go na pośmiewisko. Jest autentyczny do bólu.

Mogłabym napisać jeszcze wiele o rewelacyjnej grze trójki aktorów, ale moje serce skradła Monika Pikuła jako Clara. Aktorka wciela się w młodą, pełną sprzeczności i namiętności dziewczynę, potem w kobietę nieszczęśliwie zakochaną, zranioną, raniącą. Podobnie jak pozostali bohaterowie, płaci wysoką cenę za podjęte w przeszłości decyzje. W każdej odsłonie jest inna, w każdej wyjątkowa, dojrzała adekwatnie do peselu. Scena kłótni Clary i Eduarda w barze jest jedną z lepszych, jakie widziałam w teatrze w ogóle. Natomiast moment, kiedy zakochana Clara przytula się do pleców Eduarda, a ten gwałtownie odchodzi, nie ma sobie równych, jeśli idzie o napięcie i nastrój. Emocje wypisane na twarzy Clary nie trwają dłużej niż kilka sekund, ale do teraz mam ten widok przed oczami. Do teraz obciąża moje serce.

Z kolei scena finalna, stanowiąca klamrę spektaklu, to najbardziej wzruszająca scena romantyczna, w której dane mi było uczestniczyć. Pogodne twarze bohaterów, interakcje między nimi oraz kontekst i wymowa całego spektaklu nie pozostawiają obojętnym. Boli mnie dusza. I nie przestaje.

Rozumiem znajomego, który “Gdybym cię nie poznał” widział już pięć razy. Pójdę jego śladem, czuję wielki niedosyt. Chciałabym jeszcze raz prześledzić losy czwórki przyjaciół i odnaleźć wszystkie tropy, jakie zostawił Jarosław Tumidajski. Bo to, że jest ich więcej niż zauważyłam, nie ulega wątpliwości. A ja lubię rozwiązywać teatralne zagadki.

Bardzo chciałabym też napisać (ku pokrzepieniu serc), że życie Eduarda to koszmarny sen, z którego szczęśliwie się przebudził. Niestety w mojej ocenie bliżej mu do Zygmunta z dramatu “Życie jest snem” Calderona de la Barki, który rezygnując z życia na jawie, na stałe przenosi się do świata oniryzmu. I to z tego powodu tak bardzo boli mnie serce.

Spektakl obejrzałam szóstego stycznia i już teraz twierdzę, że nic lepszego w 2024 roku mnie nie spotka. “Gdybym cię nie poznał” to dzieło kompletne, ze znakomitym tempem i napięciem, gdzie aktorzy i twórcy zostawili na scenie cząstki samych siebie. A widzowie odbijają się w nich jak w lustrach wyścielających wnętrze kalejdoskopu.

Chapeau bas!

Spektakl obejrzałam na zaproszenie Teatru Współczesnego, za co serdecznie dziękuję.

Tytuł oryginalny

TOMCZYK: Nagrody pocieszenia

Źródło:

mojaprzestrzenkultury.pl
Link do źródła

Autor:

Katja Tomczyk