EN

23.01.2024, 16:56 Wersja do druku

Nadmiar rodem z telenoweli

„Medea” Luigiego Cherubiniego w reż. Simona Stone’a w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Krzysztof Bieliński / mat. Archiwum Artystyczne Teatru Wielkiego - Opery Narodowej

Nie milkną kontrowersje wokół ostatniej premiery w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej. Jedni zachwycają się rzekomą czytelnością reżyserii Simona Stone’a, powołując się przy okazji na opinie wydane po pierwszej prezentacji „Medei” podczas Festiwalu Salzburskiego w 2019 roku, są pełni zachwytu i uważają, że to przedstawienie wstrząsające, inni są mocno rozczarowani, a niektórymi scenami wręcz zniesmaczeni. Nie mam nic przeciwko uwspółcześnianiu klasycznych dzieł, nawet zrozumiałbym to w przypadku mitu o kolchidzkiej czarodziejce, byle to uwspółcześnianie miało sens i nie wypaczało tego, co zawiera się w samym libretcie i muzyce. Moje nieukontentowanie można by śmiało przyrównać do wstrząsu, jakiego doznali zwolennicy strategii reżyserskiej Simona Stone’a, komplementując choćby sposoby zastosowania filmowej stylistyki bliskiej poetyce thrillera.

Tymczasem australijski reżyser poszedł, jak to się mówi, na całość i przygotował spektakl mocno zamazujący dramaturgię, tworząc opowieść o kobiecie i historię, która ma niewiele wspólnego z muzycznym oryginałem czy tekstem Eurypidesa. Miał oczywiście do tego prawo, tyle że reżyserskie zabiegi idące w kierunku bardzo realistycznego budowania poszczególnych obrazów, niewiele wnoszą do tragicznych losów tytułowej bohaterki, która jest tutaj doprowadzona z powodu zdrady męża, utraty dzieci i wygnania do pełnego rozpaczy krzyku (początkowa idylla rodzinna, następnie rozstanie podyktowane odkryciem romansu Jazona, podpisanie aktu rozwodowego pokazane są na czarno-białym filmie, podobnie jak jazda samochodem z dwoma synami na miejsce tragicznego finału), a ich nadmiar staje się pustą ornamentyką bez żadnego znaczenia dla przebiegu akcji. Skrupulatne wymyślanie zadań dla śpiewaków, chórzystów i statystów, biorących udział w scenach zbiorowych, i to najczęściej wtedy kiedy powinniśmy skupić się na emocjach zawartych w ariach czy śpiewanych duetach protagonistów, nie pozwala na wejście w ich stany psychiczne, jako że jesteśmy bombardowani konstruowaniem rozwiązań sytuacyjnych, które nie mają żadnego związku z tragedią, która za chwilę ma się wydarzyć. Takim przykładem może być na przykład sekwencja, którą reżyser postanowił rozegrać na lotniskowej hali odlotów, kiedy rozmowa Medei z Kreonem jest cały czas zakłócana działaniami personelu, który wchodzi, wychodzi, przechodzi, sprząta, coś myje, coś poprawia, i bóg wie co jeszcze. Podobnie dzieje się w zasadzie w każdym kolejnym obrazie. Czego tu bowiem nie mamy: jest kafejka internetowa obok budki telefonicznej, jest stacja benzynowa, jest striptease prostytutki w kabinie prysznicowej, jest klub go-go z tańcami na rurze i chippendalesami; ale ingerencje reżyserskie sięgają też dużo dalej – zupełnie zmieniona jest choćby scena mordu dokonana przez Medeę na Dirce i Kreonie, wiele dialogów zostało dopisanych, dokonano też sporo skreśleń, które mocno zmieniają sensy i zwyczajnie mogą irytować swoją niekonsekwencją. Zastosowane odniesienia do współczesności, w których tak lubuje się Stone, w moim przekonaniu są mało przekonywające i nie konfrontują w żaden sposób postaw i racji moralnych głównych protagonistów dramatu. W konsekwencji nie bardzo wiemy, dlaczego Medea ostatecznie decyduje się na zabicie swoich dzieci, ta warstwa myślowa inscenizacji całkowicie się rozmywa, tym bardziej, że cała scena finałowa wypada dość groteskowo. Bo oto stojąca na stacji benzynowej z zapalniczką w ręku i rozlewająca benzynę Medea wygrywa z napastliwym tłumem ją otaczającym i próbującą ustanowić spokój policją.

Nie ułatwia to zadania solistom, którzy choć śpiewają bardzo przyzwoicie, nie mają szans na stworzenie pełnokrwistych postaci mogących przykuć uwagę widza wciąż rozpraszanego inscenizacyjnymi naddatkami. Jeśli w ten sposób reżyser chciał odejść od pompatycznej dramaturgii dzieła Cherubiniego, to mógł to zrobić w sposób bardziej wykwintny czy wyrafinowany, a nie popadać w jeszcze większość schematyczność rodem z thrillera, taniego melodramatu czy kina sensacyjnego klasy B. Ten telenowelowy charakter inscenizacji Stone’a w moim przekonaniu nie sprzyja zawartości emocjonalnej tkwiącej w muzyce, która nie staje się głównym nośnikiem treści, a ginie w nieznośnym, inkrustacyjnym nadmiarze, dla którego czasami naprawdę trudno znaleźć jakiekolwiek uzasadnienie.

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła