„Na rauszu” Thomasa Vinterberga i Clausa Flygare w reż. zbiorowej w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Daniel Źródlewski na blogu Teksty Źródłowe.
Martin, Mikołaj, Peter i Tommy to czwórka zaprzyjaźnionych nauczycieli w jednym z kopenhaskich liceów, których łączy znudzenie i zaawansowane wypalenie zawodowe. Martin uczy historii, Mikołaj psychologii, Peter muzyki, a Tommy jest wuefistą. Podczas 40. urodzin Mikołaja rozmawiają o teoriach norweskiego psychiatry Finna Skårderuda, który miał twierdzić, że ludzie mają naturalny niedobór alkoholu, a stężenie alkoholu we krwi na stałym poziomie 0,05% sprawia, że jest się bardziej kreatywnym i zrelaksowanym. Dowodem na to mają być przykłady wielkich i wybitnych (imponująca lista!) nie stroniących od alkoholu. Mężczyźni postanawiają sprawdzić teorię Skårderuda w praktyce.
Nie będzie oczywiście ani zaskoczeniem, ani spoilerem, że taki eksperyment nie może się dobrze skończyć. I nie kończy… Źle skończył także sam autor kontrowersyjnej teorii. Dziś to już były psychiatra, psychoterapeuta. Został skreślony z rejestru lekarzy przez Norweską Radę Nadzoru Zdrowotnego i nie ma praw do wykonywania zawodu, ani używania tytułu lekarza. W 2024 roku przyznał się do oszustwa i zarzutów „uporczywych niepowodzeń zawodowych, braku zrozumienia roli i nieodpowiedniego prowadzenia dokumentacji”. Teoria po którą sięgnęli Vinterberg i Lindholm stanowiła fragment wprowadzenia Skårderuda do norweskiego wydania eseju z 1880 roku włoskiego pisarza i uczonego Edmondo de Amicisa „Psychologicznego wpływu wina” (Gli effetti psicologici del vino ). Sam psychiatra bronił się, że jego intencją był jedynie niewinny żart, i że w dalszej części eseju przecież odrzucił tę teorię… Ale kto by czytał do końca (sic!)… A do tego błędne odczytanie? Taaaak… Zresztą kogo obchodzą sprostowania? Było? Padło?
Film „Na rauszu” w reżyserii Tobiasa Lindholma swoją premierę miał w samym środku pandemii koronawirusa (2020/2021). Nie przeszkodziło to jednak obrazowi nieźle namieszać w filmowym świecie. Duńsko-holendersko-szwedzka produkcja zdobyła kilkadziesiąt prestiżowych nagród (m.in. Europejska Nagroda Filmowa, BAFTA, Cezar, Goya), a nawet polskiego Orła za najlepszy film europejski. „Na rauszu” jest także zdobywcą Oscara za najlepszy film międzynarodowy. Thomas Vinterberg, reżyser filmu, jest jednym z założycieli legendarnej Dogmy95. To on wraz z Larsem von Trierem stworzył restrykcyjny „dekalog” tej awangardowej grupy artystów. Manifest zawiera się w haśle „Kino to człowiek wobec samego siebie, a nie aktor przed kamerą”. Ideą przyświecającą założycielom było przede wszystkim „oczyszczenie” filmów z wszelkich efektów specjalnych i innych dodatków odciągających uwagę od istoty kina, czyli od opowiadanych historii oraz aktorstwa. Co ciekawe mityczny certyfikat Dogmy95 posiada tylko jeden film twórcy owych przepisów – „Uroczystość” (Festen). „Na rauszu” nie zdradza już większości jej zasad, może jedynie praca kamery (z ręki) momentami przypomina słynne eksperymenty.
Sporą zagadką było dla mnie pojawienie się „Na rauszu” na teatralnych deskach. Szybko jednak udało się ustalić, że Lindholm wraz ze współscenarzystą Thomasem Vinterbergiem po raz kolejny równolegle z filmem wydali sceniczną adaptację scenariusza. Jego „przepisanie” powierzyli Clausowi Flygare uznanemu duńskiemu aktorowi i autorowi tekstów, który adaptował dla teatru poprzedni scenariusz Vinterberga „Uroczystość/Festen” (w 2001 roku w TR Warszawa „Uroczystość” wyreżyserował Grzegorz Jarzyna). W przypadku „Na rauszu” Flygare zachował jedynie czterech głównych bohaterów, „wyciął” pozostałe postaci oraz ujednolicił czas i miejsce gry. Czy udało mu się stworzyć porywające liryczne panaceum na wszystkie kryzysy męskiego wieku średniego? Lecimy na scenę szczecińskiego Teatry Współczesnego!
Za reżyserię spektaklu odpowiadają zbiorowo Arkadiusz Buszko, Paweł Niczewski, Konrad Pawicki oraz Wojciech Sandach. Pierwszych trzech Panów to trzon (legendarnej) Kompani Szekspirowskiej, stojącej za wieloma teatralnymi szlagierami pod szyldem Piwnicy przy Krypcie, a ostatnio Willi Lentza. Panowie zaprosili do współpracy, młodszego o ponad dekadę Wojciecha Sandacha. Gdy spojrzałem na obsadę spektaklu i zobaczyłem jedynie tę czwórkę, to pamiętając film, zdziwiłem się dość mocno. Jednocześnie pomyślałem, że pozwoli to na stworzenie głębokich rysów psychologicznych postaci. Niestety pomyliłem się. Ani Clausowi Flygare, ani interpretującym tekst aktorom nie udało się wnikliwe zajrzeć w dusze bohaterów. Sceniczni bohaterowie chcą bardziej bawić publiczność, a nie mówić na serio o problemach i niebezpieczeństwach jakie niesie za sobą alkohol. Lżejszą formę skrzętnie wykorzystują szczecińscy realizatorzy i niestety coś złego wydarzyło się w zmianie atmosfery. Film Vinterberga był nieco mroczny, powolny, od pierwszych kadrów mocno niepokojący. W teatrze owego niepokoju praktycznie brak. Zamiast przejmującego i porażającego poematu dostajemy frywolną komedię z wyważoną (ale bez przesady) przestrogą. Nie zobaczymy na scenie żon, partnerek ani dzieci bohaterów, nie będzie ciał pedagogicznych, rodziców i wreszcie uczniów. Jednak ich nieobecność została rozwiązana niezwykle „sprytnie”. Kontakt z pozostałymi bohaterami zapewniają nowoczesne środki telekomunikacyjne (subtelne, pełne czułości rozmowy Martina). W rolę uczniów „wciela” się… publiczność. I tutaj mamy pewien dysonans. Interakcje z widzownią są faktycznie świetnie animowane, ale niestety to one szkodzą wspominanej atmosferze. Nie odmówię atrakcyjności interakcyjnej lekcji muzyki Petera (Buszko) czy zabawie monstrualnymi piłkami na WF-ie z Tommym (Sandachem), tylko bliżej im do działań znanych z projektów impro, stand-up’ów czy kabaretonów…
Robotę robi scenografia i kreatywne rekwizyty Agnieszki Miluniec i Macieja Osmyckiego. To skrzynie–siedziska mogące zmieniać swoje przeznaczenie (mogą być na przykład barkiem) czy ażurowe parawany stylizowane na drabinki gimnastyczne, których położenie zmienia przestrzeń. Rewelacyjne są świecące kubki, które stają się latarkami, mikrofonami, albo… ogniskiem. Brawurowa jest scena imprezy z alkoholem pitym przez świetliste rurki – to obrazek rodem z dionizyjskiego szału albo jakaś witkacjańska wizja balangi oznaczonej T.C, C+Co, Et, C+H, C+Co+Et. Pyszne! Sceniczny horyzont stanowi monumentalny abstrakcyjny wzór, będący pewnie egzemplifikacją albo zapisem stanu alkoholowego upojenia. Jego intensywna (krzykliwa) forma i kolorystyka, choć intrygująca i piękna, jest niestety jednym z tych elementów, które odbierają spektaklowi aury niepokoju czy mroczności.
Rewelacyjnie w temat i konwencję spektaklu wpisał swoją muzykę Marcin Macuk. To dynamiczne, elektroniczne dźwięki, podkreślające niepokojącą treść. Macuk z wyczuciem buduje muzyczną atmosferę sekwencji – kiedy trzeba rytmicznie na wysokim tempie, kiedy indziej proponując melancholijne albo „nieprzyjemne” dźwięki. Warto wspomnieć, że Macuk, muzyk i kompozytor znany z Pogodna, HEY’a i solowych projektów Nosowskiej jest szczecinianinem!
Arkadiusz Buszko, Paweł Niczewski, Konrad Pawicki oraz Wojciech Sandach stworzyli zgrany i dopasowany sceniczny kwartet. Mogę jedynie domyślać się, jak wyglądała praca nad spektaklem, ale jej efektem jest widoczne bezgraniczne wręcz wzajemne zaufanie twórców. Brak spojrzenia jednego (!) reżysera nie rozrzedził odpowiedzialności za wyrazistość i szczerość postaci. Buszko jak nauczyciel muzyki Peter to kreacja pełnokrwista. Trzeba zobaczyć jak zmienia się dynamika gestów jego bohatera pod wpływem alkoholu. Poruszanie się „po spożyciu” od zawsze stanowi aktorską trudność, a granie „pijanego pijanym” uchodzi za aktorskie faux pas. W tym przypadku w pełni udało się uniknąć niezborności czy śmieszności, a ruch sceniczny dzięki doświadczeniu w tej materii Buszki, jest wynawożony i uwiarygadniający treść (także żołądkową, bynajmniej nie Gorzką). Paweł Niczewski, w przeciwieństwie do filmowego pierwowzoru, stworzył postać powściągliwą i bardzo serio. Jego Mikołaj wydaje się jednowymiarowy, przy tym zbyt poważny i rozsądny, jak na pomysłodawcę szalonego eksperymentu. Nie dostrzegłem w nim „szkolnego mędrca - psychologa” czy ekscentrycznego znawcy duszy. Konrad Pawicki przysposobił swojego Martina w olbrzymie pokłady czułości, czyniąc go także pozornie racjonalnym i odpowiedzialnym. Te cechy skonfrontowane z siłą otumaniającego alkoholu pozwoliły na zbudowanie ciekawej postaci, a w szerszym wymiarze pomogły zrozumieć zaklęte w nim niebezpieczeństwa. Bardzo dobra rola! Tommy Wojciecha Sandacha jak na nauczyciela WF-u nie zdradza zbytniej dynamiki, nie tylko ruchu... To dobrze skrojona figura, świetnie kamuflująca słabości, prowadzące do finałowej tragedii.
Przekornie i przewrotnie alkohol w „Na rauszu” nie jest sednem. To jedynie papierek lakmusowy, który zabarwia tworząc kontrast, a tym samym pozwala zobaczyć inne problemy: samotność, depresję, zagubienie, wypalenie zawodowe, brak samoakceptacji, kryzysy wieku średniego itp. To czyni ze spektatklu ważny i potrzebny traktat. Wątpliwość budzi jedynie forma, owszem atrakcyjna, ale tracąca w zestawieniu z filmowym pierwowzorem. Tam ów lakmus jako wskaźnik pH problemów współczesnych był znacznie intensywniejszy. Pozwalał na lepsze esencjonalne spojrzenie na bolączki codzienności i druzgocący wpływu alkoholu. W spektaklu Współczesnego to się... rozpuszcza (sic!). W tylko jednej scenie problem alkoholu zamiast rozrywkowo wypada poruszająco i przerażająco. To sekwencja rejsu w pomarańczowych – notabene RATUNKOWYCH – kapokach. Tylko czy te mogą uchronić przed zatonięciem? Utonąć rzekomo można w łyżce płynu (nie tylko wody)…