Rozmowa z Maciejem Wojtyszko, reżyserem autorskiej premiery „Baron Münchhausen dla dorosłych” z Janem Englertem w roli tytułowej w Teatrze Narodowym. Prapremiera 5 marca. Rozmawiał Jacek Cieślak w „Rzeczpospolitej”.
Czy jest już z nami tak źle, że sięgnął pan po bohatera, który potrafi wyciągnąć się z najgorszego bagna za włosy bez niczyjej pomocy?
Chyba jeszcze nie, ale historia tej sztuki jest specyficzna. Wiele, wiele lat temu, bodaj jako drugie swoje przedstawienie w Teatrze Telewizji wyreżyserowałem „Prawdomównego kłamcę” Grigorija Gorina. To sztuka opowiadająca o młodym Münchhausenie, na podstawie której powstał w Rosji film. Tytułową rolę w moim spektaklu pięknie grał Janusz Michałowski. Mijał czas i pytanie o to jak bardzo mógł się zmienić Münchhausen wydało mi się interesujące. Dlatego powstała sztuka w dużym stopniu napisana z myślą o Janie Englercie.
Który grał Gombrowicza w pana „Dowodzie na istnienie drugiego”.
Tak. Gdy zaczynałem pisać „Münchhausena dla dorosłych” chciałem opowiedzieć o skomplikowanej roli artysty, performera, którzy szamocąc się w teatrze, ciągle coś inscenizuje, choć znalazł się na emeryturze. Emerytura jest tu dość ważna. Ale teraz ważne jest też coś innego: teatrolodzy wprowadzili podział na sztuki pisane dla sceny i pisane na scenie. Szczerze mówiąc, napisałem sztukę dla sceny, ale okazało się, że piszemy ją na nowo na scenie. Gdybym miał być uczciwy, powiedziałbym, że Jan Englert i Ewa Wiśniewską, grająca żonę Münchhausena, Patrycja Soliman, Grzegorz Kwiecień, Hubert Antoszewski i Ireneusz Czop, debiutujący w teatrze, są współautorami sztuki. Dużo zmieniliśmy. Podam przykład. Pamiętając, że Jan Englert jeździł kiedyś na monocyklu, w jednej ze scen napisałem że baron Münchhausen proponuje wymyślenie roweru, ponieważ inny baron wymyślił rower parę lat później. Tak było w wersji wydrukowanej w „Dialogu”. Jan Englert świetnie jeździ na monocyklu, więc z tym by nie było kłopotu. Ale zmieniliśmy monocykl na coś innego. Na co? Nie powiem, bo jesteśmy przed premierą i chcemy zrobić widzom niespodziankę. Dodam, że zmian i wykreśleń, ale też dopisków jest wiele, również dlatego że Ewa Wiśniewska i Jan Englert znają się długo i potrafią się komentować również na scenie. Powinienem więc dopisać na afiszu współtwórców, czyli aktorów oraz pewnych wyjątkowych ośmiolatków, co mówię bez kokieterii.
Ale co z naszą sytuacją?
Nie schodzę z linii pytania, myślę tylko że sztuka nie jest opowieścią o tym jak jest teraz, tylko jak jest pomiędzy takimi, którzy rozumieją barona Münchhausena i takimi, którzy go nie rozumieją.
Mamy jednak wśród postaci i taką, która na stwierdzenie Münchhausena, że sztuka jest po to, by pomóc przejść przez życie, odpowiada że lubi niszczyć takich jak Münchhausen przemądrzałych wesołków.
Jeśli ktoś ma ochotę doszukiwać się aluzyjności – ma do tego prawo. Ale czy „Czarownice z Salem”, by sięgnąć po wielkie tytuły, były wyłącznie o procesach McCarthego?
Sztuka wracała zawsze wtedy, gdy sędziowie i prokuratorzy na siłę urządzali polowania na czarownice.
W takim sensie można założyć, że i moja sztuka jest dialogiem z niewygodnym dla artystów czasem. Oczywiście sztuka zawsze oddycha czasem, w którym jest wystawiana. Czasem mnie ktoś pyta, czy bym nie wrócił do „Róży” Żeromskiego, którą wystawiłem w 1984 r. w Teatrze Dramatycznym, ale nie miała premiery, ponieważ nie dopuściła do niej cenzura. Chociaż to zdecydowanie moje najlepsze przedstawienie, a Marek Kondrat w roli Anzelma, stworzył jedną z najniezwyklejszych ról. Jest jeszcze egzemplarz reżyserski, gdzie cenzor zdanie „Niech żyje Polska niepodległa” opatrzył komentarzem „Do dyskusji”. Na pewno dyskusji w moim tekstach nie brakuje. Jakiś czas temu napisałem „Chryje z Polską”, w których Stanisława Wyspiański nie mógł się dogadać z Józefem Piłsudskim. Zszedł już afisza wspomniany przez pana „Dowód na istnienie drugiego” o relacjach między Witoldem Gombrowicza a Sławomirem Mrożka i ich odmiennych wizjach.
Pisze pan o opozycji teatru tradycyjnego i młodego, a pośród wielu gier teatralnych nawet Goethe i Schiller, współcześni Münchhausenowi, pojawiają się jako nieznośni rewolucjoniści, którzy demolują stare konwencje.
Bo zawsze są jacyś nowi twórcy jak Goethe i Schiller, ta sytuacja powraca. Oczywiście jak robiłem test i pytałem, kto ostatnio czytał Goethego lub Schillera, było słabo, zaś nazwisko Münchhausen spotykała się z żywym odzewem. Mam nadzieję, że spektakl będzie się podobał widzom. Przepraszam, jeśli ktoś uzna to za moją artystyczną wadę, ale nie potrafię powiedzieć na widok wychodzących z sali widzów: „Fajnie, że wychodzą”.
Inspirował pana film Terry’ego Gilliama?
I tak, i nie. Myślę, że skomponował hymn na temat niczym nieskrępowanej wyobraźni, piękny plastycznie. Na taką opowieść mnie nie stać. Mój Münchhausen jest już w takiej biedzie, że wolności wyobraźni musi bronić, płacąc również za wierność samemu sobie. Myślę, że wielu performerów, takich jak Marina Abramović czy Tadeusz Kantor, zapłacili swoją cenę. Performerem nie zostaje się bezkarnie.
Dlaczego zaznaczył pan w tytule, że pokazuje Münchhausena dla dorosłych? Wciąż kojarzą pana z Brombą?
Bromba jest akurat dla dorosłych. Zwłaszcza „Bromba i psychologia” oraz „Bromba i filiozofia”. Ale czasem ludzie mówią, że utwór jest dla dzieci, a ja informuję, że choć pokazuję barona Münchhausena – to nie będzie wyłącznie zabawnie. Oczywiście tytuł jest kradzieżą wcześniejszego pomysłu Tadeusza Boya-Żeleńskiego, który gdy wydawał „Rozprawę o metodzie” Kartezjusza, dał na okładce informację „Tylko dla dorosłych” i niełatwa książka szybko się rozeszła. Być może ktoś uzna, że są w sztuce jakieś rzeczy uważane za nieprzyzwoite. Jest pewna atrakcja, bo Ewa Wiśniewska zrzuca suknię.