Miałem osiemnaście lat, kiedy pierwszy raz zobaczyłem "Bachantki", a potem "Oczyszczonych", i pomyślałem, że moje pokolenie (osiemnastolatkowie, jak pamiętacie, mają zwyczaj myśleć "pokoleniowo") dostało swój teatr. I to taki, z którego się wychodzi z wyrwanymi wnętrznościami - pisze Dawid Karpiuk w Newsweeku.
Do TR-u (wtedy jeszcze Teatru Rozmaitości) chodziło się jak do klubu, a aktorów witano jak gwiazdy rocka. Po spektaklach wychodziło się na ulice Warszawy, budzącej się powoli z lat 90., nowocześniejszej i radosnej. Tu i ówdzie powstawały pierwsze prawdziwe kluby, a głosy smutnych konserwatywnych polityków, którzy protestowali przeciwko temu, co dzieje się na scenie Rozmaitości, zbywano śmiechem: ot, popierdywanie z minionego świata. Krzysztof Warlikowski przytrafił się polskiej kulturze w momencie, w którym wydawało się, że Polska jest gotowa dogonić Zachód tożsamościowo: przestać chować gejów po szafach, a zamiast tego wyciągnąć z tych szaf swoje potwory, stawić czoła historii i ostatecznie dorosnąć. Przez chwilę (w każdym razie z warszawskiej perspektywy, która - jak wiadomo - bywa zwodnicza) zdawało się to nieuchronne i wcale nie takie trudne. Zabawne, że to Warlikowski, taki metafizyczny, artystowski, był jednym z najważniejszych artyst