„Siódemka. SzÓs Polskich Królowa” na podstawie powieści Ziemowita Szczerka w reż. Rafała Szumskiego w Teatrze Ochoty w Warszawie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Polska, Polak, Polacy – w głowie pobrzmiewają owe słowa, które z lubością powtarzane są przez media i wielu z nas. Ciekawe czemu służą, co mają znaczyć? Od ośmiu lat wszystko jest narodowe, nie może być odarte z tegoż przymiotnika, gdyż znaczy on lepsze, dostojniejsze, idealne. To trochę jak widzenie w tych wszelkich określeniach nas samych poprzez poprawianie własnego nastroju, samopoczucia czy samooceny. Naprawdę nie ważne kim jesteśmy, co osiągnęliśmy, do czego dążymy, ale sformułowania wytrychy określą nas jeszcze lepiej, dosadniej, pełniej. Jakbym czytał Wyzwolenie Stanisława Wyspiańskiego, gdzie jak echo brzmi okrzyk „Polska!”, tylko tam ma znaczenie pustego zawołania, lichej formy postawy. Gdzie jest zatem ta nasza tożsamość? Przywołując znów młodopolskiego małopolskiego autora chyba w sercu, w każdym z nas, z czym nie należy się ceremonialnie afiszować, ale myśleć i tworzyć. To jak spór Konrada z Muzą z przywoływanego dramatu – walki „czynu” z „gestem”. I właśnie tacy jesteśmy, uwielbiamy nasze narodowe pozy, schematy, zachowania. Zazwyczaj obcokrajowcy zauważają w Polakach naszą twarz – bez uśmiechu, w wiecznym niezadowoleniu. Stereotypowe ujęcia możemy spotkać wszędzie – w sklepach, restauracjach, samolotach, miastach, wsiach i miasteczkach. Jak nasz kraj długi i szeroki pokryty jest folklorem współczesności okraszonym nie ludową piosenką, ale właśnie specyficznym zachowaniem, które odbija ślady przeszłej, zadufanej sarmackiej pewności i wielkości z dozą prowincjonalnego nacieku, pełnego irracjonalnego zbioru mentalnych utartych schematów poczynań. W polskim teatrze takowych obserwatorów nas samych jest wielu, gdy jak w lustrze widzimy siebie, śmiejemy się z obrazka, który widzimy i nie wyciągamy wniosków, wszak to nie o nas, my jesteśmy inni. Przecież intelektualna elita w fotelu teatralnym ma inne zbiory rytuału codzienności. A przecież to chybiona teza. Ta Polska widziana oczami twórców scenicznych odnosi się do nas wszystkich. Wydaje się, że mistrzami owego gatunku jest duet Paweł Demirski z Moniką Strzępką, którzy od ponad dekady w swojej krajowej wędrówce po licznych scenach, ukazują dramaty pełne ironii i autorefleksji o nas samych. Wielokrotnie ów wątek podchwytuje Marcin Liber, nie zapominajmy także o Grzegorzu Jarzynie, który posiłkując się Dorotą Masłowską rysował nasz portret własny, wspólny, polski, narodowy. Do owego kalejdoskopu dołączył warszawski Teatr Ochoty, który zaprezentował adaptację powieści Ziemowita Szczerka Siódemka. To przykład dobrego teatru, zespołowej gry, gdzie ma być śmiesznie, choć często jest przegadanie, ale z dozą przemyśleń dla każdego widza opuszczającego mury zasłużonej placówki przy ulicy Reja.
Lubię to miejsce. Tu spędziłem chwilę młodości, wszak jako pasjonat, od lat dziecięcych, teatralnych wrażeń nie mogłem nie uczestniczyć w zajęciach grupy Haliny i Jana Machulskich. I choć kariery teatralnej nie osiągnąłem, to jednak było to doświadczenie ważne, pewnego czasu poznawania warsztatu i kulis scenicznych. Dziś nie ma tego świata, chyba nawet ducha. Miejsce zmieniło oblicze i formuła teatru, choć dalej z zajęciami artystycznymi, zbliża go do klasycznej repertuarowej placówki. Istotnym jest, że to faktyczne centrum spędzania czasu dla mieszkańców dzielnicy Ochota, bowiem nie tylko sztuka, ale również obecna gastronomia jednoczy widzów w tym małym i przytulnym miejscu. Repertuar posiada jeden walor. To kameralne wydarzenia, bowiem zespół aktorski faktycznie zaangażowany jest do każdej produkcji, które oscylują od dramatów psychologicznych do adaptacji literatury. Prym wiodą reżyserie dyrektora artystycznego Igora Gorzkowskiego, ale wartość siedliska podnoszą realizacje Małgorzaty Bogajewskiej, Anny Skuratowicz czy Michała Zdunika. Te poszukiwania ukazują ile można wyczarować słowem w niezwykle małej przestrzeni zmiennej widowni. I właśnie z owymi wyzwaniami zmierzył się Rafał Szumski realizując przedstawienie drogi Siódemkę. Szós Polskich Królową. Mając do dyspozycji piątkę aktorów i filigranową scenę zbudował rajd po naszej tożsamości i myśleniu. To trochę jak rockowa jazda bez trzymanki poprzez pewną drogę o magicznym numerze siedem.
Chyba każdy posiadacz automobilu podróżował tą trasą, która wiedzie z południa na północ niczym, będąc śladem królowej rzek – Wisły. Dziś co prawda już prawie we wszystkich odcinkach została zastąpiona ekspresową S7, ale wspomnienia pozostały. Ziemowit Szczerek trochę zawęża jej rewiry, gdyż rajd ma mieć miejsce od jednej dawnej stolicy – Krakowa do obecnej metropolii – Warszawy. Zabieg nie jest przypadkowy, gdyż właśnie ów specyficzny świat trzech województw: małopolskiego, świętokrzyskiego i mazowieckiego jest obrazem tożsamości, przywar i lokalnych tajemnic. Główny bohater, tuż po Halloween w listopadowy pierwszy dzień miesiąca, wyrusza w ową drogę. Lekko okraszony napitkiem zaczyna nieokiełznaną wyprawę niby znaną trasą, ale zadziwiająco odmienną tegoż dnia. Zombie wychodzą na drogę, święcą ową misję, która z góry wydaje się stracona. To trochę jakby zaczarować ową wyprawę, ale w odmienny, negatywny sposób. Napotkani przypadkowi towarzysze, ludzie i zdarzenia ukazują niebajkowy, ale przerysowany świat naszej polskości. Szumski za jedyny element dekoracji, oprócz ekranu z projekcjami, wykorzystuje cokół pewnego pomnika, który staje się firmamentem nas samych. To na nim budują się poszczególne sceny, zachwytu nad narodową tożsamością. Można je odczytywać jako metaforę opuszczonych monumentów z lat dawnych, świecących swoją dawną chwałą, ale upadłych wraz ze zmianą systemu w roku 1989. To jak pozostawieni, niemi świadkowie, miejsce intratne dla spotkań półświatka i niespełnionej młodzieży. To właśnie na nim piątka młodych bohaterów wygrywa dramat spotkań i podróżniczej nieoczywistości. Wątki z Wiedźmina, opustoszałe zamki, a przede wszystkim utarte schematy i tradycja stają się osią tej opowieści. Formuła narracji nie jest skomplikowana. To miks słowa i żywiołowej akcji, gdzie aktorzy przyjmują kolejne role, zmieniając się w tytułowego bohatera. Ów kolaż postaci ma swój sens, gdyż ukazuje jego degrengoladę i zatracenie, a także konstruuje odmienne światy kolejnych niesamowitych zdarzeń. Język jest dowcipny, ale czasem brakuje nożyczek, które sprawnie pocięłyby materiał tekstu, aby odrzucić to, co mniej istotne od tego, co ważne. Te krótkie sekwencje są jak wideoklipy, które zmieniają się niczym jak w telewizji muzycznej, gdzie jeszcze wiruje Zenon Martyniuk, a już jesteśmy w Zakopanem Sławomira. To historia o Polsce z Disco-Polo pełnej stereotypów, zadziwiających ludzi, których sami spotykamy, zdarzeń, miejsc i sytuacji.
Największym walorem jest właśnie grupa, która świetnie wciela się w wielość postaci i zdarzeń. I choć z czasem trwania spektaklu można odczuć przesyt kolejnych, irracjonalnych sekwencji, to ma on niepodważalny urok. Reżyser dobrze radzi sobie z materią, choć czasem zbyt ufa słowu, które wielokrotnie można wyeliminować. Narracja jest podstawowym elementem widowiska, a to winno być zastąpione dialogiem, krwistą rozmową, gdzie sączy się nasza polska gadka szmatka, a nie kazanie niczym księdza podczas niedzielnej mszy.
To przedstawienie podszyte jest dwuznacznością. Z jednej strony, wyśmiewa nasze przywary, ale z drugiej ukazuje, że nie możemy żyć bez tego, co polskie, nasze, narodowe. I może to jest ta specyficzna miłość do ojczyzny, że chcemy wyrwać się z tego chocholego tańca bylejakości, ale brniemy do niego wciąż i nieustannie. Bo przecież wirowanie, w proste nuty muzyki z radiowego głośnika, gdy sączą się Oczy zielone wzruszają każdego z nas. Bo tacy jesteśmy, my Polacy, sentymentalni, tradycyjni, ale przez to oryginalni.