„To wiem na pewno” Andrew Bovella w reż. Iwony Kempy w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.
Iwona Kempa, sięgając po utwór Andrew Bovella, jednego z najwybitniejszych australijskich dramatopisarzy, cieszącego się sporym uznaniem w ojczyźnie i poza jej granicami, wie na pewno, że sztuka napisana za oceanem jest także o ludziach żyjących tu, w Europie. I w Polsce też. Reżyserka nie próbuje tworzyć spektaklu nowatorskiego czy przełomowego, zamiast tego pokazuje zwykłe zmagania rodziców i ich dorosłych dzieci z problemami dnia codziennego oraz małe, psychologiczne dramaty, które mogą zdarzyć się w życiu każdej rodziny. W dodatku czyni to z wyczuciem, odrobiną ciepła oraz humoru, bez niepotrzebnego, irytującego dydaktyzmu czy nadętej wszechwiedzy. Jednak już samo sięganie po dramat o relacjach między matką, ojcem i ich dziećmi, temat opuszczania rodzinnego gniazda i usamodzielniania się, kryzysu rodzinnego wynikającego z pogłębiającej się przepaści międzypokoleniowej porusza nas i budzi sporo emocji. Zapewne dlatego, że jest uniwersalny i znany wielu widzom z autopsji.
Anna (Agata Kulesza), pielęgniarka z długim stażem, kochająca swoją pracę i jej mąż, Janek (Przemysław Bluszcz), który został zwolniony z fabryki samochodów i musiał przejść na wcześniejszą emeryturę, mieszkają na przedmieściach pewnego miasta. Anna gotuje, zajmuje się domem, a Janek z upodobaniem hoduje róże. Ich dzieci – Pola (Paulina Gałązka), Marek (Paweł Gasztold-Wierzbicki), Beniamin (Jan Wieteska) i Róża (Waleria Gorobets) opuściły już rodzinne gniazdo, ale wciąż powracają, próbując rozwiać swe większe troski i szukając wsparcia rodziców, gdy nie radzą sobie z problemami. Pewnego dnia do domu niespodziewanie wraca Różyczka… ze złamanym sercem, po niefortunnej podróży z plecakiem po Europie. To wydarzenie otwiera skrzyneczkę z nieszczęściami – prawdy zaczynają wychodzić na jaw, więzi rodzinne, budowane w dzieciństwie, zaczynają się chwiać, a relacje dorosłych dzieci z rodzicami gmatwają się coraz bardziej. W ciągu roku (tyle trwa czas akcji) na małżeństwo Anny i Jacka pada coraz większy cień.
Na deskach Teatru Ateneum Iwona Kempa kreśli obraz, który z początku wydaje się przewidywalny i oczywisty, wręcz banalny, ale już po dłuższej chwili zaskakuje widza. Przypominająca serialowe, błahe historie opowieść okazuje się dobrze skrojonym, teatralnym komediodramatem, w dodatku mięsistym, mocnym i bardzo realistycznym, zakorzenionym w prawdziwych, rodzinnych konfliktach. We współczesnym świecie, w którym dynamika zmian kulturowych i społecznych oddala od siebie rodziców i dorastające dzieci, zachowanie więzi rodzinnych jest niezwykle trudne. Młodzi ludzie, którzy mają do wyboru tysiące możliwości nie chcą, nawet nie potrafią żyć tak, jak ich ojcowie i matki. A rodzice czują się sparaliżowani zmianami w modelu rodziny i często nie potrafią zrozumieć, zaakceptować tego, że ich świat odchodzi. Stąd pogłębiająca się przepaść między dwoma rzeczywistościami i kryzys rodzinny. „Nie tak miało być. Myślałem, że będą tacy jak my. Ale lepsi od nas. Lepsze wersje nas” – to słowa ojca, znakomicie brzmiące w ustach Przemysława Bluszcza.
Sztuka australijskiego pisarza dotyka wielu tematów i lekko skręca w stronę sentymentalizmu, jednak pani reżyser potrafi uniknąć owej melodramatyczności, którą czasem zarzucano Bovellowi (choć trzeba przyznać, że pisarz doskonale wykorzystuje możliwości scenicznych dialogów, w przemilczeniach ukrywając sedno prawdy). Autor tekstu dobrze radzi sobie z utrzymywaniem napięcia, zwrotami akcji, dzięki czemu linia dramaturgiczna cały czas faluje, trzymając naszą uwagę i nie pozwalając na znużenie. Z kolei tłumaczenie Rubi Birden oddaje błyskotliwość oryginalnych dialogów, złożoność i aluzyjność monologu. Całość jest wyważona, poruszająca i bardzo dobrze wyreżyserowana.
Iwona Kempa przeniosła akcję na nasze rodzime podwórko – bohaterowie noszą polskie imiona, podróżują w bliższych kierunkach i żyją jak my (choć wątek Beniamina może wydawać się nieco odległy od naszej rzeczywistości). Cała historia, konflikty rodziców z dziećmi pokazane są z perspektywy kolejnych członków rodziny i w różnych planach czasowych. Dzięki temu każdy z bohaterów ma swoje pięć minut i szóstka występujących aktorów znakomicie to wykorzystuje. Nie ma tu żadnej przypadkowości, wszystkie kreacje aktorskie są dopracowane i przemyślane. Agata Kulesza od początku dominuje na scenie – podobnie jak jej apodyktyczna Anna w życiu rodziny. Jest w niej tyle szczerości, odruchów serca, co namiętności zmieszanej z nerwowością. Aktorka wspaniale pokazuje cechy charakteru zadziornej Anny. Oddaje ciepło, poczucie humoru oraz kobiece rozterki matki, która próbuje trzymać rodzinę na lekkiej smyczy i chce wszystko „wiedzieć na pewno” – a przecież to niemożliwe. Przemysław Bluszcz, początkowo nieco zdominowany przez znakomitą Agatę Kuleszę, w miarę upływu czasu rozkwita. Gra emocjonalnie, czasem spokojnie, ale z komediowym pazurkiem, kiedy to potrzebne. Unikając przesady, w bardzo sugestywny sposób buduje postać troskliwego ojca, trochę wycofanego, a w decydujących momentach emanującego siłą uczucia. Jego rozmowa z synem Markiem jest niesamowicie dobrze zagrana, zarysowana odpowiednią kreską, bez cienia sztuczności, za to z autentycznym wzruszeniem. Muszę przyznać, że z Agatą Kuleszą tworzą naprawdę świetny duet. Młodzi aktorzy w rolach dzieci, Anny i Janka, równo dotrzymują im kroku. Zwraca uwagę kreacja Pauliny Gałązki jako najstarszej Poli – aktorka gra całą sobą, z subtelnością i jednocześnie z mocą pokazując emocje targające bohaterką. Udało się oddać trudne relacje z matką – z aktorską dojrzałością, z wiarygodnością. Sceniczne debiuty pozostałej trójki wypadły bardzo dobrze, choć przyszło im stanąć u boku doświadczonych, wytrawnych aktorów. Waleria Gorobets jako Róża to nasza przewodniczka w tym przedstawieniu – jej monolog otwiera i zamyka cały spektakl. Pamiętam tę młodziutką aktorkę i wrażenie jakie zrobiła w spektaklu dyplomowym Teatru Collegium Nobilium – „Top dogs”. Teraz było podobnie. Paweł Gasztold-Wierzbicki ma trudną rolę do zagrania, a jednak, mimo krótkiego stażu scenicznego potrafi być naturalny w kontrolowany sposób, bez nadmiernej afektacji czy łzawości. Nie inaczej Jan Wieteska jako Beniamin (choć jego bohater najmniej do mnie przemawia, ale to raczej wina scenariusza).
Scenografia Joanny Zemanek i gra światłem pomaga tworzyć kilkupłaszczyznowy plan spektaklu – kuchnia, ławeczka w ogrodzie i ekran. Buduje tło dla monologów poszczególnych postaci. Wprawdzie nie przepadam za projekcjami video w przedstawieniach, tym razem widzę uzasadnienie takiego prowadzenia linii dramatu. Na ekranie (video Tobiasza Czołpińskiego) można zobaczyć to, co bardzo istotne, intymne dla bohaterów – także ich wspomnienia. Ograniczyłabym je trochę, uspokoiła drgania kamery, ale to niewielki mankament. Całość wypada przecież znakomicie.
Godzenie się z niezależnością dzieci, konflikt pokoleń, wyprowadzki i przeprowadzki, gwałtowne zwroty uderzają w zaplanowany przez matkę i ojca pomysł na życie ich ukochanych pociech. Każda z decyzji rodzeństwa wywołuje bardzo konkretne, naturalne i prawdopodobne reakcje rodziców. Stąd uniwersalizm całej dramatycznej opowieści. Nie ma tu mowy o toksyczności relacji, choć niektóre sceny mogą nasuwać takie refleksje. A cenne chwile szczerości, umiejętność rozmawiania i trudne konfrontacje z samodzielnymi decyzjami członków rodziny działają oczyszczająco, pomagają utrzymać rwące się więzi.
Przejmujący, pełen momentów wzruszenia, wspaniale zagrany spektakl Iwony Kempy rodzi wiele pytań. Twórcy nikogo z bohaterów nie oceniają, raczej pokazują złożoność racji i charakterów postaci, końcowe refleksje zostawiając widzom.