„The Sheep Song” kompanii FC Bergman na festiwalu Dni Lessinga w Thalia Theater w Hamburgu. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMGAŁAsięKULTURY.
Główny bohater spektaklu – uczłowieczona już prawie do końca owca – w pewnym momencie przechodzi swoją przemianę do końca. Długa medyczna operacja się kończy i po ciele zwierzęcia nie ma już śladu. Pojawia się za to mężczyzna w garniturze, z prawie całkowicie zabandażowaną głową. Jedynym śladem po dawnej egzystencji wydaje się słoik z formaliną, w którym bohater trzyma zakonserwowane ciało swego nieżyjącego (owczego) dziecka. Myliłby się jednak ten, kto by chciał ten znak teatralny odczytywać dosłownie – to raczej metafora powidoku wielkiej tragedii, jaka dotknęła bohatera w przeszłości. I faktu, że nijak nie może on sobie z nią poradzić.
Ten oto Owczy Człowiek po transformacji trafia następnie do dziwnego miejsca, które w Czułym narratorze przenikliwie opisała Olga Tokarczuk. To jeden z przedziałów Krainy Metaksy, miejsca, w którym znajdują się wszystkie nasze kulturowe persony i opowieści, stworzone przez ludzkość w procesie kreacji wielkiej zbiorowej mitologii; pokój, w którym znajduje się zamieniona w drzewo wawrzynu, mitologiczna Daphne, Pinokio, Michael Jackson oraz Gregor Samsa z powieści Franza Kafki Przemiana w postaci ogromnego Żuka. Tytuł dzieła Kafki znakomicie zresztą sprowadza do wspólnego mianownika wszystkie te na pierwszy rzut oka nieco egzotyczne względem siebie persony. Owczy Człowiek grzecznie więc zajmuje wśród nich miejsce i zdejmuje bandaże, odsłaniając twarz. Powoduje tym samym niezbyt miłe dla siebie poruszenie, jego bowiem zdeformowana, ostentacyjnie nieładna twarz powoduje opór pozostałych postaci. Musi opuścić mityczną przestrzeń transformacji a to dlatego, że jego „brzydki” przypadek, zbyt jest ludzki, prawdziwy (w sensie niepozbawiony swojej ciemnej strony) i konkretny, żeby mógł się stać jeszcze jedną uniwersalną opowieścią o przemianie, w której my, ludzie chcielibyśmy się na zawsze przeglądać. Rezygnacja Owczego Człowieka (olśniewający Titus De Voogdt), jakiś jego wewnętrzny smutek, zaklęty w spojrzeniach, zatrzymanych w połowie gestach, chwyta za gardło, jakby nagle uczucie – głęboko gdzieś dotąd skrywanego w podświadomości bezsensu ludzkiej egzystencji – wylazło na wierzch i zajrzało nam w oczy, w których natychmiast pojawiają się łzy.
Bohater nie ma wyjścia i wraz ze swoją perwersyjną relikwią pod pachą rusza dalej. Właściwie nie do końca rusza, bo maszeruje w miejscu, jednocześnie będąc niesionym przez pas transmisyjny, który przy pomocy swego nieprzerwanego prawie ruchu, wprowadza na scenę kolejne miejsca i epizody z życia owego everymana w tym współczesnym misterium, jakim niewątpliwie jest The Sheep Song. Tak więc Człowiek-Owca sobie maszeruje, żeby w końcu napotkać wyjeżdżający na niego z prawej strony szereg trochę od niego mniejszych prostopadłościanów. Jest ich na oko kilkadziesiąt, i początkowo nie do końca wiadomo, czym one są. Gdy jednak po chwili rozświetlają nam się one pełnym blaskiem, wiadomo już, że jesteśmy w wielkiej metropolii, owe ciemne zaś dotąd bloki, okazują się wieżowcami. I znów nasz bohater, wchłaniany stopniowo przez przechodzące właściwie przez niego miasto, siada z rezygnacją na jednym z ostatnich bloków, patrząc w ogarniającą prawą stronę sceny ciemność, a ja nie mogę powstrzymać łez. Jego samotność bowiem w pełnym ludzi świecie, choć mało odkrywcza, potrafi za sprawą znakomicie skonstruowanej teatralnej machiny, zachwycić głębią i umiejętnością poruszenia tego, co w człowieku najpiękniejsze i najbardziej wartościowe.
Dalej jest zresztą jeszcze bardziej przejmująco: ciemność napiera na bohatera, miasto znika w lewej kulisie, a z prawej strony wyjeżdża na scenę główny narrator spektaklu: nagi, pomalowany na biało człowiek w czerwonej – zakrywającej górną część ciała, łącznie z głową – szacie. W ręku trzyma on uschnięte drzewo naturalnych rozmiarów, złożone niejako na pół, niczym scyzoryk. W odpowiednim momencie stanie na scenie w pełnej krasie, jak na świetnie wymyślony rekwizyt teatralny przystało. Całość obrazu od razu skojarzyła mi się z ikonografią kuszenia Jezusa lub różnych świętych na pustyni czy innym odludziu. I rzeczywiście, po chwili narrator wciela się w złego ducha, odgrywając znakomitą pantomimę z drzewem, żeby w jej finale odsłonić twarz i spojrzeć prosto w oczy naszemu zrezygnowanemu, ale też osłupiałemu bohaterowi. Gdy to się stanie, okaże się, że Narrator ma dokładnie taką samą twarz jak Człowiek Owca, istotą owego scenicznego kuszenia będzie więc spotkanie najtrudniejsze – z samym sobą.
Mógłbym tak do końca, scena po scenie, opisywać to wstrząsające, pozbawione właściwie słów przedstawienie, ale tutaj postawię kropkę. Nic tak bowiem nie zachęca do smakowania delicji, jak możliwość ich skosztowania. Czy jednak słowa mogą oddać emocje i przeżycia, generowane przez tego rodzaju kinetyczne, wizjonerskie dzieło teatru, śmiem wątpić. Z drugiej strony – człowiek po wyjściu z teatru niczym innym nie dysponuje. Gdzie indziej. Gdzie indziej. Jak te słówka dźwięczą – zauważyła kiedyś przenikliwie Wisława Szymborska w wierszu Dworzec. Całość zaś stała na swoim miejscu. Szczegóły poruszały się po wyznaczonych torach (…). W raju utraconym prawdopodobieństwa. No właśnie, na pewno w utraconym?