„Giselle” w chor. Jeana Corallego i Julesa Perrota wg opracowania Mariusa Petipy i w autorskiej wersji Mainy Gielgud w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Niezapomniana polska badaczka i popularyzatorka tańca Irena Turska, pisała: „Giselle jest jedynym baletem z okresu 1830-1845, który posiada nieprzerwaną niemal tradycję. Jest to więc zabytek muzealny, który jednak, w odróżnieniu od dzieł rzeźby czy malarstwa, ożywa za każdym razem na scenie w interpretacji coraz to nowego pokolenia artystów, wychowanych w odmiennych ideałach artystycznych”. To niezwykle ważne i trafne słowa. Ukazują bowiem, że balet jest sztuką żywą, która mimo swojego historycznego doświadczenia – konkretnego tytułu – winna korespondować ze współczesnością. Wielokrotnie mamy tego przykłady. Matthew Bourne nieustannie eksperymentuje z klasycznymi baletami do oryginalnej muzyki, przygotowując niesamowite, wyraziste, nowatorskie widowiska. Jego zjawiskowe Jezioro łabędzie, Dziadka do orzechów czy w tym sezonie Śpiącą królewnę można oglądać w Londynie. Giselle też miała niepowtarzalne szczęście. Genialny układ dla English National Ballet zrealizował Akram Khan, a spektakl objechał praktycznie cały glob, zdobywając serca widzów. Zabieg był niezwykle prosty. Historia została uwspółcześniona, jasna choreografia ożywiała statyczność przekazu, a wykonanie i ekspresja sięgały wyżyn możliwości tanecznych. Mimo owych zabiegów, to klasyczne wykonania cieszą się niezwykłą popularnością. Szefowie zespołów baletowych sięgają do owego układu, aby zapełnić repertuar ikonicznymi prezentacjami. I może to słuszna droga, gdyż publiczność chętnie ogląda owe staroświeckie spojrzenie na sztukę tańca, delektując się kunsztem i gracją tanecznej prezentacji. Pozostaje jednak mały znak zapytania. Czy przez to rozwija się sztuka baletowa, a może dochodzi do jej wyhamowania i osadzenia w swoistym miejscu pamięci – muzeum tradycji? I po premierze Polskiego Baletu Narodowego należy skłonić się ku owej konstatacji. Przedstawienie nie stało się reformatorskim i zaburzającym nasz stan wiedzy przeżyciem artystycznym, wzbudzając w niektórych fragmentach nawet politowanie. Bowiem można odnieść wrażenie, że znajdujemy się w dawnym pałacu, ale niestety zaniedbanym i pełnym kurzu, który pokrywa swoim siwym blaskiem zapach naftaliny i zatęchłe meble.
Realizację w Warszawie powierzono ważnej damie baletu Mainie Gielgud, która kilkukrotnie przygotowywała Giselle na deskach światowych. Jej praca, wierna pierwowzorowi, jest w wielu fragmentach nieznośna dla odbiorcy. Wydłużone do granic możliwości sceny pantomimiczne, które mają na celu sprecyzować akcję, są śmieszne i niestety trywialne. Historia do muzyki Adolphe-Charles Adama jest prostą opowieścią o wiejskiej dziewczynie, w której zakochuje się przebrany młodzieniec, w rzeczywistości będący księciem Albertem przyrzeczony zaślubić inną. Gdy prawda wychodzi na jaw Giselle, cierpiąca na serce, umiera. Akt drugi to już świat Willid, pozaziemski, mar i czarów, gdy oboje kochankowie spotykają się pomiędzy tym co realne i nierzeczywiste. I owa prawie bajkowa historia, opowiedziana tańcem, posiada swoje niekwestionowane plusy, ale również wiele mankamentów. Największym atutem, który wpisuje się do kręgu dobrego muzeum, było wykorzystanie scenograficznych projektów Andrzeja Kreutz Majewskiego. Jego bajkowe, a jednocześnie abstrakcyjne dekoracje i kostiumy, ukazują poezję romantycznego malarstwa. Jest nostalgicznie i urokliwie. Jednak już układ taneczny, mimo wielkiej precyzji i dokładności, nie jest niczym odkrywczym i nadzwyczajnym. Statyczność, wielokrotnie pusta scena bez akcji i powtarzalne gesty usypiają i wzbudzają irytację. Z wielką zadumą obserwowałem choreografię ławki, która raz się pojawiała, a raz znikała. Niektóre sceny są przygotowane z aptekarską dokładnością i szczegółowością, a inne z totalną nonszalancją – tyczy to wejścia dworu Księcia Kurlandii, gdzie dworzanie ruszają się jakby dopiero odeszli od kielicha wypełnionego winem. W drugiej części nie było jasnym po co kurtyna się podniosła jak przez długi fragment, w prawie całkowitej ciemności, mogliśmy obserwować prześwit księżyca. Takowych niewypałów jest więcej. Co gorsza można odnieść wrażenie, że taniec jest zmarginalizowany na rzecz klarowności pantomimicznego wywodu. To błąd. Bowiem klasa Polskiego Baletu Narodowego wymaga większego zaufania artystycznym możliwościom.
Choreografka tak stworzyła układ, że najwięcej uwagi poświęciła głównym bohaterom. Zarówno Giselle (Mai Kageyama) jak i Książę Albert (Patryk Walczak) mają świetne sekwencje taneczne, układ jest skomplikowany, a wykonanie precyzyjne. Należy podkreślić świetne skoki Walczaka, a także jego solo „do utraty tchu” w akcie drugim. Olbrzymim nieporozumieniem jest postać Hilariona. Czarny charakter, konkurent o miłość Giselle, faktycznie jest niezauważalny. Jego rola jest pełna gestów, ale nie tańca. Obsadzenie w tej partii Gregora Giselbrechta to olbrzymie nieporozumienie. Nie ma charyzmy, siły i potęgi. Jego taniec jest zdawkowy i ułomny. Starannością wykazała się Oliwia Górecka jako Mirta, królowa Willid, ale choć jej ruch był precyzyjny, to osobowości postaci nie uświadczyłem. Drugim atutem układu jest realizacja aktu drugiego. Ten „biały” fragment wymaga dokładności i zespołowości. I widać ciężką pracę ponad dwudziestu tancerek, które z poświęceniem odtwarzają niezwykle trudne figury klasycznego tańca. Jednak owe pozytywne elementy nie mogą przysłonić, że znajdujemy się w muzeum, gdzie dotknięcie jednego, delikatnego elementu może zniweczyć i ukruszyć całe przedstawienie. Myślę, że widzom należało jeszcze udostępnić filcowe kapcie, aby nie uszkodzili tej teatralnej machiny. Cały problem w tym, że w wielu fragmentach nie jest finezyjnie i perfekcyjnie, co spłaszcza idealizm spektaklu, który miał być piękną wystawą, a staje się karykaturą.
Olbrzymim atutem jest orkiestra Teatru Wielkiego – Opery Narodowej pod kierunkiem dyrektora muzycznego Patricka Fournilliera. Nie tylko akompaniował, ale współtworzył wieczór baletowy. Muzyka Adama jest prosta, powtarzalna, nieskomplikowana. Jednak praca francuskiego kapelmistrza godna jest podkreślenia, gdyż dźwięki współgrają, współtworzą, a nie są obok tego, co widzimy na scenie.
Sławomir Pietras, nie tak dawno, pisał o Giselle: „romantyczna trupiarnia” oraz „cmentarny” balet „który bardziej lubią tańczyć tancerki niż oglądać publiczność”. I z pierwszą częścią można się zgodzić, ale mimo wszystko druga nie przystaje do rzeczywistości. Spektakl będzie cieszył się olbrzymim powodzeniem. Bowiem warszawska publiczność głodna jest klasycznego baletu. Cóż, że posiada on wiele dziwnych rozwiązań, ale jest ukłonem w stronę tradycji tańca. Bowiem nasz konserwatyzm społeczny unaocznia się nawet w tej sztuce. Szanujemy to, co dawne i sprawdzone, a odrzucamy eksperyment i nowatorstwo. A przecież w życiu korzystamy z telefonów komórkowych, a nie gołębi pocztowych. Może test z pokazaniem inscenizacji Akrama Khana byłby dobrym krokiem do zmiany przyzwyczajeń widowni. Tego się nie dowiemy, bowiem nadal pozostajemy ze starymi rozwiązaniami w muzeum baletowej przeszłości.
Giselle, Adolphe-Charles Adam, realizacja: Maina Gielgud, Polski Balet Narodowy, Teatr Wielki-Opera Narodowa, premiera: listopad 2022.