EN

3.06.2023, 16:12 Wersja do druku

Monolog na stołku

„Komediant” Thomasa Bernharda w reż. Andrzej Domalika w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.

fot. Marta Ankiersztejn / Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Mało jest utworów, które są świetnym barometrem społecznym. Na dodatek uniwersalnym, który pozostaje z nami na długi czas. Owszem scena dogania współczesność, ale poprzez reinterpretację, nowe odczytanie. Jednak takich dzieł, które zawsze będą aktualne i powiedzą nam wiele o kondycji społeczeństwa czy też pewnego środowiska jest jak na lekarstwo. Do jednych z ważniejszych autorów w moim życiu należy Thomas Bernhard. Ten niekwestionowany lider austriackiego pisania, oceniania i budowania odważnych tez, uczynił wiele dobrego dla naszego teatru. Jego utwory stały się kuźnią dla indywidualnej pracy Krystiana Lupy. Dzięki nim mistrz analitycznie ukazywał mieszczaństwo – jego przywary i wady. I wcale nie był to widoczek naddunajskiego narodu, ale bliżej mu do nadwiślańskich negatywnych cech. Bernhard rozprawiał się ze swoją wspólnotą bezpardonowo. Uderzał w najczulsze tony przeszłości i teraźniejszości – nierozprawienia się ze spuścizną Adolfa Hitlera czy tendencje nazistowskie u szczytów władzy. Nazwany „kalającym własne gniazdo”, stał się postacią niepożądaną, a gdy miało dojść do premiery Placu Bohaterów, elita Austrii nawoływała do bojkotu wydarzenia. Bernhard nie pozostał dłużny i zakazał testamentem publikowania oraz wystawiania własnych dzieł w Austrii do 2059 roku. Obecność na polskich scenach to zasługa między innymi Erwina Axera, który jako pierwszy sięgnął również po Komedianta. Wystawiony w 1990 roku w warszawskim Teatrze Współczesnym, stanowił szczególny komentarz do ówczesnej sytuacji społeczno-politycznej. Bowiem artysta ukazywał kryzys teatru po czasie istotnej roli zaangażowania obywatelskiego w dniach stanu wojennego. Wówczas bojkot środków masowego przekazu, przez większość środowiska aktorskiego, stał się najdłuższym strajkiem w nowoczesnej historii Polski. Gdy nastał przełom, gdy winno nastąpić otrzeźwienie i obudzenie z nieustannego stania w oporze i kościelno-domowej postawy, teatr okazał się zagubiony, jakby nie dorósł i nie oczekiwał zmian. W dziwnym czasie spektakl Axera ukazywał ową specyficzną niedojrzałość do otaczającej rzeczywistości. Obsadzenie w roli głównej Tadeusza Łomnickiego stanowiło nie tylko gest powrotu tegoż wspaniałego artysty do macierzy, ale również wskazanie, że najwięksi nie rozumieją tego, co nas otacza. Pozostanie w pozie przeszłości, legendzie, stanowiło kontrapunkt do rzeczywistości kapitalistycznego objazdu i smutku braku publiczności. Owe zagubienie na naszych deskach trwało blisko dziesięć lat aż do przełomu z Grzegorzem Jarzyną i Krzysztofem Warlikowskim – głównych inscenizatorów nowego teatru. Komediant stał się niezwykle ważny dla naszej sceny. Nie tylko ukazywał kunszt aktorski wielkiego Łomnickiego, ale także wadził się z jego rolą społeczną. Uniwersalizm tekstu Bernharda daje niepowtarzalne szanse interpretacyjne szczególnie dla miejsc ogarniętych kryzysem czy też patologią. Wykorzystał to Paweł Miśkiewicz we wrocławskim Teatrze Polskim. Nie tak dawno w roli Bruscona obsadził Krzesisławę Dubielównę i dialogował z największymi sukcesami sceny – Immanuelem Kantem również Bernharda. To inteligentne zestawienie wskazywało na dwa światy – dawnej rangi i obecnej pustki. W tym sezonie do dramatu powrócił Teatr Narodowy, powierzając realizację Andrzejowi Domalikowi, a główną rolę Jerzemu Radziwiłowiczowi. Owe spotkanie niestety skutkuje powierzchownością, ślizganiem się po dramacie Bernharda bez sensu i celu. Bowiem opowieść o tym jak wygląda zawód aktora, bez głębszego kontekstu staje się nudnawą opowiastką. Niczym spotkanie z ciekawym człowiekiem, który porywa na pięć minut, a następnie powtarza utarte frazy przez niekończące się godziny nudy.

Spektakl rozegrany w niezmiennej przestrzeni gospody, która składa się z małego podestu oraz masy krzeseł, które będą siedziskami dla potencjalnych widzów wieczoru. Miejsce nawiedza Bruscon, zbankrutowany i zdegradowany aktor, żyjący własnymi wyobrażeniami o sztuce. Megaloman i bufon, nieświadomy otaczającego świata, buduje siebie poprzez autokreację wielkości. Zapatrzenie we własny utwór literacki, będący grafomańskim bełkotem, a nie wielką komedią świata, zaciera obrazy rzeczywistości. Najważniejszym dla niego jest zgaszenie świateł awaryjnych, aby efekt widowiska wybrzmiał jak najpełniej. Towarzyszy mu najbliższa rodzina. To żona poddana terrorowi męża, gdzie kaszel równa się oporowi wobec wielkiej sztuki mistrza. Jest jeszcze dwójka dzieci. Bezpardonowo nazwane beztalenciami i zerami, są cieniami kroków ojca. Jednak jest coś dziwnego w owej relacji. Bruscon jest w czarnym płaszczu, a jego współtowarzysze to kolorowe ptaki. Jakby z innego świata. Głodne wyrwania się z owej opresyjnej więzi, ale mimo wszystko tkwiące w niej dla satysfakcji męża i rodzica. Wieczór to w rzeczywistości jeden, niekończący się monolog artysty. Mówi o wszystkim co go boli, doskwiera, uderza. Przede wszystkim to prawdy o teatrze, publiczności i własnej rodzinie. Ogół nie dorasta do wielkości jego osoby. Jednak nie ma w nim siły dekonstruktora, ale przyświeca mu krytycyzm rodem z loży dwóch starszych panów z Muppet Show. Ten objazd po prowincji można przyrównać do dzisiejszej sceny impresaryjnej, gdy celebryci, żyjący własną wielkością, sprzedają produkt widowiska szerokiej masie. Nie liczy się treść, ale opakowanie. Bruscon jest identyczny. Chce zawinąć w kolorowy papier swój banalny produkt, ale w środku jest pustka, degrengolada, banał. Na dodatek odrzuca go rodzina i publiczność. Bowiem nikt nie przychodzi na spektakl. Najważniejszym jest dobrze zjeść, aby gospodarz zadbał o treściwą strawę. Życie dla samego siebie, wyobrażeniami i ułudą jest fatalną bolączką naszej rzeczywistości, popada w nią bohater dramatu Bernharda.

Jednak owe ciekawe, dosadne słowa, nie odnajdują się w realizacji Narodowego. Ze sceny bije przeraźliwa nuda. Domalik faktycznie ogranicza reżyserię do prostych ruchów i gestów Bruscona. Część pierwsza to nieustanny monolog na krześle. Radziwiłowicz wypowiada tekst faktycznie na jednej nucie, nie kontrastuje go, nie zmienia form. Nie ma zabawy, pobudzenia wyobraźni, możliwych innowacji. To wydestylowany monolog w manierycznej tonacji barytonu. Cyniczna postawa aktora, może i adekwatna do roli, winna być poparta dodatkowymi efektami, zmianami, a przede wszystkim emocjami. To, co proponuje aktor zbliża do jego Wielkiej Improwizacji ze spektaklu Grzegorzewskiego. Wówczas jako Konrad, analogicznie siedząc na proscenium z szybkością karabinu maszynowego wypowiadał frazy Mickiewicza. Patrzył w podłogę, jakby wstydził się swojej myśli. Dziś co prawda z podniesioną głową, ale bez większego namysłu snuje tyrady o rodzinie, społeczeństwie i teatrze. Współuczestnikiem owego wieczoru to tło, które wielokrotnie bezszelestnie przemieszcza się po scenie, aby nie zaburzyć wielkości życia megalomana. Jednak co istotne widz oczekuje na postaci jak na zbawienie, bowiem ma dosyć jednorodnego męskiego głosu, który świdruje w uszach i zniechęca do dalszego wsłuchiwania się w lament aktora.

Spotkanie w Teatrze Narodowym miało być silnym punktem wieńczącym sezon. Spotkanie z ciekawym aktorem i niebanalnym tekstem. Wyszło nijak i niemrawo. Co gorsza realizatorzy nie odnaleźli kontekstu dla utworu Bernharda. To bardzo źle, bowiem zimne wystawienie dramatu, choć w gorący czas wiosny i lata, nie zmienia faktu, że Bruscon nie ma nam nic do powiedzenia o świecie sceny, a przecież dzieje się na niej niezmiernie wiele i ciekawie.

Tytuł oryginalny

MONOLOG NA STOŁKU – „KOMEDIANT” – TEATR NARODOWY W WARSZAWIE.

Źródło:

kulturalnycham.com.pl
Link do źródła