Logo
Recenzje

Mój statek będzie płynął, i płynął, i płynął

28.10.2025, 13:00 Wersja do druku

„Titanic” Michała Siegoczyńskiego w reż. autora w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu na 63. Rzeszowskich Spotkaniach Teatralnych. Piszą Mateusz Kaliński i Natalia Kamińska.

fot. Wojtek Szabelski/mat. teatru

Mateusz: Siedzimy z blogerką Natalią w Wandzie, dawnym Parole (ponoć znanej jeszcze wcześniej jako Muza) i zastanawiamy się nad tym, co sądzimy o Titanicu. Zacznę od zagadki: czy wiesz, czym jest bigos na winie?

Natalia: Domyślam się. 

Mateusz: Co się nawinie, to do bigosu. A czy wiesz, czym jest spektakl na winie? 

Natalia:(uparcie milczy)

Mateusz: Wydaje się, że Siegoczyński – przynajmniej na pierwszy rzut oka – uprawia dość radosną twórczość, w której lubi wrzucić do swoich dzieł w zasadzie wszystkie skojarzenia, które pojawią mu się w procesie tworzenia. Od razu zaznaczę, że to niekoniecznie musi być złą rzeczą. Bo taka praktyka może zadziałać, może też nie zadziałać. Ale jednak jest w spektaklach Siegoczyńskiego coś charakterystycznego: są to wielkie, barokowe, eklektyczne dzieła. Nie tylko mam na myśli rozmach sceniczny, lecz także rozmach tropów i skojarzeń.

Natalia: Zastanawiałam się przez cały spektakl, na ile to jest precyzyjna kompozycja, a na ile swobodny patchwork. Być może uda się nam to rozwikłać w rozmowie. Jeżeli to pierwsze, to spektakl jest do wielokrotnej lektury. Przy tej liczbie scen i wątków oraz prawie trzygodzinnym przebiegu ogarnięcie takiej kompozycji jest praktycznie niemożliwe. Spróbujmy jednak dokonać wiwisekcji tego, co zobaczyliśmy – czyli zróbmy ze spektaklem Siegoczyńskiego to, co on robi ze znanymi filmami.

Mateusz: O czym, twoim zdaniem, był ten spektakl?

Natalia: O miłości i śmierci.

Mateusz: Ale też o jakimś przedmiocie – nazywam to artefaktem. Widziałem chyba trzy spektakle Siegoczyńskiego. Noce i Dnie, czyli między życiem a śmiercią, podobnie jak Titanic, z toruńskiego Teatru im. Wilama Horzycy, oraz Potop z Teatru Wybrzeże w Gdańsku. Te trzy przedstawienia krążyły, mam wrażenie, wokół czegoś ukonkretnionego. W Nocach i Dniach był to film, ekranizacja powieści Dąbrowskiej. Artefaktem Potopu także była filmowa adaptacja. I ponownie – artefaktem, któremu Siegoczyński się przygląda w Titanicu, jest oczywiście film w reżyserii Jamesa Camerona.

Natalia: Moją uwagę zwróciło przede wszystkim badanie napięcia między tragedią rzeczywistych pierwowzorów postaci z Titanica a jej zromantyzowanym odbiorem w popkulturze. Spektakl bardzo szybko zmienia rejestry; przeskakuje z komediowego do podniosłego, romantycznego, wreszcie tragicznego. I w to nagle wchodzą takie niespodziewane wybuchy kompletnej dekonstrukcji. Trochę in your face od twórców – myślisz, że to jest podniosła scena, a tu bach! rozwalimy wam to teraz. To wszystko prowadzi do konkluzji zwerbalizowanej przez postać dziennikarza-trickstera, takiej trochę horrorowej figury z granicy dwóch światów, stylizowanej na Pennywise’a z It Stephena Kinga, który ex cathedra mówi o doszukiwaniu się sensu w czymś, co go nie ma. Oni po prostu popłynęli tym statkiem i tragicznie zginęli. To nie jest romantyczne, to nie jest podniosłe, to nie jest o czymś. Wydarzyła się straszna tragedia, która nie miała kompletnie żadnego dodatkowego znaczenia.

I nie wiem, czy zauważyłeś, że te proporcje od początku do końca spektaklu bardzo się zmieniały. Stawał się coraz mroczniejszy, w dynamicznych przetasowaniach scen coraz więcej było tych cięższych. Na początku mieliśmy głównie emocje z wysokich rejestrów, trochę pastiszu, trochę komedii, a potem schodziliśmy coraz głębiej, przez rejestry romansowe, wzruszenia, sceny w stylu melodramatycznym, aż po mroczne i niewygodne sytuacje. Aktorzy musieli cały czas lawirować między buffo a mocno tragicznymi momentami. To musi być trudne. 

Mateusz: To naprawdę robi wrażenie. Gra aktorska była na bardzo wysokim poziomie. Kilka osób się naprawdę wybijało, jak na przykład rola – podwójna, bo wszyscy tam grali po kilka ról – Pawła Kruszelnickiego, który grał Jacka i Leo. Postać Ross też świetnie zagrana przez Julię Sobiesiak-Borucką. Bardzo skomplikowana. A matka postaci, grana przez Marię Kieszkowską, także zrobiła piorunujące wrażenie bezwzględnej matrony, dla której tragedią większą od zatonięcia Titanica jest potencjalny mezalians. 

Wydaje mi się, że to musi być naprawdę niewiarygodnie skomplikowana, koronkowa robota, kiedy nie możesz do końca zbudować stabilnej roli, tylko musisz kombinować w czymś, co cały czas operuje na kilku poziomach emocjonalnych jednocześnie.

Natalia: I kilku planach – rzeczywiste postaci, postaci filmowe, aktorzy filmowi…

Mateusz: W zasadzie zwracały one uwagę na to, że jest to cały czas jakaś forma zapośredniczenia, fantazjowania: sięgnięcie po postaci Leonarda DiCaprio i Kate Winslet, którzy wcielali w niezapomniane kreacje Jacka i Rose, a także przywołanie reżysera amerykańskiej produkcji. 

Zgadzam się z tym, co powiedziałaś. To skakanie po rejestrach jest niewiarygodnie eklektyczne, bardzo szalone. Miałem taką myśl, że takie skakanie ma na celu rozstrojenie widza. Wydaje mi się, że jesteśmy przyzwyczajeni do pewnej logiki opowieści: najpierw mamy podbudowanie dramatyczne albo podbudowanie komediowe. A dopiero potem rozwiązanie sytuacji, np. w postaci puenty. Siegoczyński natomiast korzysta z tego dosyć swobodnie i dość często podkręca tempo, jakby nie do końca go interesowało podtrzymywanie tradycyjnego modelu opowiadania tragedii czy komedii. Raczej poszukuje wydestylowanego efektu tragicznego i komediowego, a następnie nimi żongluje. A widz, który to ogląda, w pewnym momencie orientuje się, że sam już nie wie, czy artysta żongluje piłeczkami, czy nożami. I zaraz się gubi w rachunkach: nie wie, ile właściwie ten prestidigitator ma rąk. I nie wie już sam, co w zasadzie ogląda.

Natalia: Są nawet sceny ocierające się o kicz, jak ta z wykonaniem na żywo Zegarmistrza światła w połączeniu z wideo przedstawiającym pasażerów statku.

Mateusz: To też jest ciekawe, bo to było świadomie kampowe. Mam wrażenie, że właśnie trochę o to chodzi Siegoczyńskiemu. On bardzo lubi sięgać do rejestrów kiczu. Kiedyś ktoś – nie pamiętam już, kto to był – powiedział o Tarantino, że to jest twórca, który się przechadza po śmietniku kinematografii i sobie z tego śmietnika wybiera i komponuje. Być może Siegoczyński w taki sam sposób przechadza się po śmietniku kultury. Bądź co bądź trochę żyjemy w czasach śmietnika kultury.

Natalia: Przesada jest celowa?

Mateusz: Tak. I on sobie właśnie wrzuca do koszyczka na ramieniu wszystko, co mu wpadnie w oko: O, ładne to, biorę. O, kowboj – przyda się”. Bo nagle znikąd pojawia się jakiś szeryf, prowadzi na łańcuchu więźnia. Obaj mają swoją historię. I to wszystko wyrosło z tego, że ktoś powiedział coś o westernie. I te historie rozrastają się trochę na wzór niepodcinanych gałęzi.

Natalia: Rymuje mi się to z działaniem współczesnego, przestymulowanego mózgu. Sam teatr jest o tyle specyficzny, że wymusza uważność i obecność, ale już konsumpcja popkultury jest często rwana i mieszana. Czytasz książkę, słuchając Spotify, nagle algorytm podsuwa jakąś totalnie przypadkową piosenkę; oglądając film, przeglądasz Instagrama, potem przerywasz, włączasz coś innego, tu ktoś do ciebie pisze z całkiem jeszcze innym kontekstem. Wszystko jest pomieszane, przypadkowe, urwane – w takiej strukturze informacyjnej funkcjonujemy i tak też konsumujemy kulturę.

Mateusz: A czy nie tak właśnie działa trochę algorytm tej aplikacji, którą wspomniałaś, czyli Instagrama lub TikToka? Leżysz sobie późno wieczorem w łóżku, już się szykujesz do spania, ale jeszcze nie zasypiasz. Sprawdzasz więc, co tam się ciekawego dzieje na świecie, wchodzisz w rolki i przewijasz, przewijasz, przewijasz. Masz jakiegoś durnego influencera, który robi jakiś idiotyczny challenge, masz kotki, masz sceny z popularnego sitcomu, potem widzisz borsuka, potem reklamę, zaraz za nią dziesiątki memów, nagle ktoś mi opowiada o książkach do przeczytania. Czasem przychodzi to falami: fala kotków, fala koni, fala modelek, fala influencerów, fala The Big Bang Theory. Czasem pojawi się coś wyjątkowo brutalnego, bo Instagram nie jest wolny od drastycznych obrazów – jeżeli moderacja istnieje, to ledwo nadąża z moderowaniem. Do tego dochodzą te wszystkie mniej lub bardziej kretyńskie filmy wygenerowane przez AI.

Natalia: Algorytm karmi się twoją uwagą, a tę często przyciąga makabra – odczuwasz szok, klikasz, czyli się interesujesz – dostajesz więcej takich treści. Może struktura spektakli Siegoczyńskiego jest podobna do algorytmów? Te rozrastają się w różne strony w spontaniczny i pączkujący sposób, napędzane emocjami i uwagą.

I wracamy do pytania, czy w tym szaleństwie jest metoda. Z jednej strony mamy powtarzającą się w twórczości Siegoczyńskiego refleksję nad sposobem przetwarzania historii przez kulturę. Widzimy wampiryczny charakter czerpania z ludzkiej tragedii, przetwarzania jej na przemysł przyjemności, czerpania korzyści materialnych. W spektaklu pojawiają się postaci producentów, miliarderów, padają konkretne liczby – sama postać Jamesa Camerona tłumaczy się z tego, że film Titanic kosztował więcej niż statek Titanic. Tragedia staje się pornografią. Scenografia zresztą bardzo nas zaprasza do takiej interpretacji – od początku mamy trochę wyświechtany chwyt z widocznym na scenie lustrzanym odbiciem publiczności, choć tutaj dodatkowo jest to przedstawione jako fala ludzi. Ale mamy też wychodzący w głąb publiczności dok, więc jesteśmy wodą otaczającą Titanica – z jednej strony z nas, z naszych mniejszych historii splatają się ich Wielkie Historie, z drugiej jesteśmy też wodą, która im zagraża, która za chwile ich zatopi i uczyni częścią siebie. To już jest ogromny temat – kultura opiera się poniekąd na żerowaniu na cierpieniu, przepracowujemy to od wieków, samo to wystarczyłoby na monumentalny, trzygodzinny spektakl. 

Mateusz: Też jestem fanem scenografii Justyny Elminowskiej. Przemyślana, funkcjonalna. Jak to czasem nazywam – plastyczna, czyli taka, która poniekąd podlega transformacji, pozwalając na interesujące, twórcze choreografie i ustawienia. Twórcy wiedzą, co zrobić z tą przestrzenią. Jest ona rozbudowana, ale potrafią ją doskonale animować, potrafią doskonale ją wykorzystać, przedstawić, że ta przestrzeń nie jest po prostu jakąś tam dekoracją, ale jest funkcjonalną i immanentną cechą, która się ciągle wytwarza i wytwarza w miarę trwania spektaklu.

Natalia: Tak, to była dobra architektura. Mam wrażenie, że było delikatnie zaznaczone, gdzie jesteśmy, w jakim rejestrze się znajdujemy, a jednocześnie było bardzo dużo przestrzeni, która była nośna znaczeniowo.

Jednak wątków jest więcej – bardzo mocne były tutaj motywy klasowe i sięgano po nawiązania do popkulturowych dzieł, których są one głównym tematem – mieliśmy flirty z estetyką serialu White Lotus, cytaty z W trójkącie Rubena Östlunda – zresztą temat bogolskiego rejsu, na którym dzieją się niestworzone rzeczy, staje się powoli jakimś popularnym tropem kulturowym (Kobieta z kabiny dziesiątej z Keirą Knightley opiera się na identycznym schemacie).

Mateusz: Także The Menu z Ralphem Fiennesem, Nicholasem Houltem i Ayną Taylor-Joy.

Natalia: Właśnie, ten schemat walki klas ujętej w metaforyczną pigułkę od paru lat jest chętnie wykorzystywany i mam wrażenie, że jeszcze się nie wyczerpał. No i to jest kolejny ogromny temat. Do tego kwestia śmierci, bo statek – wiem, że to brzmi banalnie, ale chyba nie musimy się już bać banałów – jest po prostu metaforą życia. Znajduje to odzwierciedlenie w monologach postaci, które przeżyły już swoją tragedię na Titanicu i ostrzegają, że nas też czeka równie bezsensowny i nagły koniec. Kolejny wielki topos. Nie wiem na razie, jak te trzy monumentalne kwestie poruszone w spektaklu mogą się połączyć w spójną wypowiedź artystyczną. Czy w tym szaleństwie jest metoda, czy poszło trochę za daleko?

Mateusz: Myślę, że jak najbardziej w tym szaleństwie jest metoda. O tym, czy był to efekt udany, czy nie, to porozmawiamy za chwilę. Odniosę się do dwóch wątków, które poruszyłaś, i które wydają mi się bardzo ważne. Zacznę od tego późniejszego, czyli zrobienia z Titanica metafory bardziej uniwersalnej, czyli ludzkiej śmierci. Bo tak, ten Titanic na scenie bardzo zgrabnie przemienia się w finale spektaklu w łódkę, którą Charon przewozi nieszczęśników przez Styks. I jest to bardzo płynne przejście i w zasadzie jest to metafora na tyle gładka, że aż się zastanawiam, czy jest to genialne, czy jednak trochę grafomańskie, a tak jest często ze zbyt zgrabnymi metaforami bywa. 

Myślę, że to pożenienie jak najbardziej pasuje, szczególnie na taką interpretację pozwala luźna klamra kompozycyjna w postaci The Weeping Song, piosenki Nicka Cave’a, śpiewanej razem z Blixą Bargeldem. Rozpoczyna się ten utwór od partii Bargelda (przekładam to dość swobodnie i na gorąco): Idź, synu, nad wodę i zobacz kobiety, które tam płaczą. A potem idź w góry popatrzeć na mężczyzn, którzy płaczą też”. W następnej zwrotce Cave odpowiada: Czemu te kobiety płaczą?” Na co ojciec: Płaczą z powodu swoich mężczyzn”. “– A mężczyźni dlaczego płaczą?” “– Mężczyźni odpłakują im. I to jest piosenka o płaczu i będziemy sobie płakać”.

I w tej piosence ważny wydaje się ten aspekt patrzenia, wzroku. Idź, synu, popatrz jak płaczą. I w gruncie rzeczy ten spektakl trochę taki był: Przyjdźcie, widzowie, i popatrzcie na te kobiety i na tych mężczyzn. Oni nawzajem na siebie krzyczą i nawzajem do siebie płaczą. I jest tutaj tragedia, ale hej, widzowie, popatrzcie na tę tragedię!

Ten artefakt, którym jest film, to przecież powtórzenie realnego wydarzenia. Zastanówmy się: z górą lodową zderza się statek i tonie; półtora tysiąca ludzi ginie.

A tu wychodzi James Cameron, który deklaruje, że zrobi z tego wielki film o miłości. Czy nie jest to kretyńskie? Co więcej, miłość ta wydarza się między Rose, arystokratką, a jakimś tam chłopaczyną-gołodupcem, który płynie w trzeciej klasie i tylko dlatego, że wygrał bilet w karty.

Natalia: Może kretyńskie, ale nie zdarzyło mi się jeszcze nie wzruszyć się podczas seansu. Tak sobie myślę – może Jack tak lekko oddał życie, bo zwyczajnie uważał, że jest mniej warte? To w sumie bardzo poruszające.

Mateusz: Bardzo się cieszę, że Siegoczyński sięgnął po wątek klasowy. Prawda, mamy teraz zeitgeista opowiadania sobie różnych historii o klasowości, reżyser Titanica jednak podejmuje tu ciekawe, pogłębione wątki. Wydaje mi się, że Siegoczyński jest świadomy tego, co Slavoj Žižek kiedyś powiedział na temat filmu Camerona: jest to w zasadzie film o bogatej dziewczynie, która jest tak bardzo znudzona swoim życiem, że dosłownie szuka jakiegoś biednego chłopaczyny. Bo może i jest biedny, ale przynajmniej żyje pełnią życia. Biegają po statku, plują do oceanu i wspaniale bawią się na potupajce pod pokładem. Rose w końcu może przełamać kilka nużących konwencji. Jaka jest więc jedyna pozytywna bohaterka Titanica? Žižek twierdzi, że jest nią góra lodowa i ja się z nim w sumie zgadzam. Ponieważ tylko zatonięcie statku, śmierć Jacka jest w stanie uratować tę miłość – a przynajmniej iluzję gorącej, namiętnej miłości, jedynej takiej w całym życiu. Gdyby Jack nie umarł, to oni trzy tygodnie później by się podusili ze złości na siebie. Siegoczyński przeprowadza taką wizję “ocalenia”: arystokratka jest wściekła na chłopaczynę, chłopaczyna wściekły na arystokratkę. 

Natalia: W pełni się zgadzam z tobą i Žižkiem. Miałam też taką refleksję, która przyszła dopiero przy przetworzeniu Titanica przez Siegoczyńskiego. Myślałam sobie o różnych życiowych sytuacjach, gdy spotykałam się z kimś i zastanawiałam się, jakby to było, gdybyśmy poznali się na Titanicu. I doszłam do wniosku, że gdyby te relacje przebiegały w podobnych warunkach – odcięcie od reszty świata, nuda statku, podniecający posmak buntu i jeszcze tragiczna śmierć, która nie pozwala na rozczarowanie się sobą po kilku tygodniach – to takich wielkich miłości miałabym pewnie już z dziesięć. 

Mateusz: I to pewnie byłyby największe miłości w twoim życiu.

Natalia: O każdej mogłabym napisać książkę i cierpieć przez nią do końca życia. Ale że nie było tej góry lodowej, to zamiast podniosłej tragedii pojawiała się nuda. To jest chyba największa tragedia Titanica – Jack musi zostać przez Rose poniekąd całkowicie skonsumowany, żeby ona mogła przeżyć swoją wielką miłość. Gdyby nie umarł, byłby tylko miłostką, romansem poprzedzającym nudne małżeństwo z bogolem.

Mateusz: Przyznam, że trochę mi zabrakło pewnego dopełnienia tej miłości, która się pojawiła w filmie Camerona. Trochę czekałem na odtworzenie sceny, w której Rose po latach, jako staruszka, wychodzi na dziób statku tylko po to, by ciepnąć do oceanu naszyjnik z klejnotem. Byłoby to dość wymowne.

Natalia: Ale też z drugiej strony… Zostawcie Titanica, nie wyciągajcie go

Mateusz: I wydaje mi się, że Siegoczyński jednak rozważa jakieś szczęśliwsze zakończenie dla tych bohaterów: może w zaświatach, może przez ciążę, a może w naszej pamięci kulturowej, czyli tym, co się rozrasta wokół tego artefaktu-filmu. 

No dobrze, ale to tylko tropy interpretacji. Zapytam więc obcesowo: czy jest to twoim zdaniem dobre przedstawienie?

Natalia: Na pewno nie jest złe, jednak troszkę chaotyczne, i to nie tylko ze względu na charakterystyczną metodę pracy Siegoczyńskiego, bo jednak Noce i dnie były dużo bardziej precyzyjne, stanowiły spójną wypowiedź. Jednocześnie sztuka performatywna ma tę specyfikę, że nie możesz się do niej wielokrotnie wracać. Zastanawiam się więc, czy może na poziomie konceptu jest to dzieło skończone, tylko jest po prostu nieskrojone na ograniczone możliwości odbioru.

Mateusz: Mam tak, że jeżeli pojawią się u mnie jakieś wątpliwości, to patrzę na reakcję widowni. A widownia na Titanica reagowała dość żywo. Sporo żartów siadło, wzruszenia zrobiły, co miały zrobić i wzruszyły.

Jednak w miarę trwania spektaklu widownia zaczynała się rozstrajać. Jeżeli mam oczywiście rację z tym rozstrojeniem, które wcześniej stwierdziłem.

Natalia: Ale to jest właśnie ciekawe w tym spektaklu.

Mateusz: I jedno pytanie mi się po głowie pałęta. Po co to wszystko? Czy warto było szaleć tak? Czemu ma służyć rozstrojenie tej widowni?

Natalia: Myślę, że twórcy świadomie korzystali z pewnych klisz rejestrów emocjonalnych związanych z gatunkami filmowymi czy konkretnymi ikonicznymi scenami (jak ta na dziobie statku). Dawali nam takie paczuszki afektywne, które mamy zakodowane na poziomie kulturowym i świadomie wykorzystywali to jako środek wyrazu. Grali na nich jak na instrumencie, budowali napięcie, rozbijali je, żonglowali przeżyciami. Co chwila mieliśmy sytuacje, w których nie do końca było wiadomo, co jest na serio, a gdzie jest zgrywa; co wynika z naszych oczekiwań emocjonalnych, a co z wypływa ze sceny; co jest kliszą kulturową, a co relacją z rzeczywistością. To rozedrganie wydaje mi się bardzo ciekawe. Nadal jednak zostaję z pytaniem: po co?

Mateusz: A może nie musimy wiedzieć. Może to właśnie nie chodzi o to, żeby wiedzieć, tylko doświadczyć. Jak byliśmy w kinie na Szatańskim tangu Beli Tarra na podstawie powieści ostatniego noblisty, László Krasznahorkaia…

Natalia: Spędziliśmy w kinie osiem godzin!

Mateusz:to doświadczyłem właśnie rozstrojenia: oglądasz film, który dosłownie widza próbuje zamęczyć. Otumanić, rozkołysać i nieco uśpić. Zmęczyć w taki sposób, żeby coś to w tobie poruszyło.

I być może też trochę chodzi o to w spektaklach Siegoczyńskiego. Rozkołysać ten statek – oszołomić treścią i wymusić nieco inny rodzaj odbioru, który nie do końca pokrywa się z odbiorem rozumowym. Do tego prowokuje cię do dania nura w oceanie pamięci kulturowej wokół wszystkich kontekstów Titanica.

Natalia: Wiesz, z czym mi się to zaczyna kojarzyć? Z wizytą w Muzeum Narodowym czy na Biennale. Tam z definicji jest miszmasz, musisz mieć zaprezentowane różne epoki, kraje, artystów, nurty, a tu jeszcze jakiś antyk, sztuka religijna czy użytkowa, tam instalacja czy inne wideo. Jest tego bardzo dużo i tak sobie chodzisz i chłoniesz, masz bardzo dużo emocji, dużo przeżywasz, dużo widzisz. Sama budujesz sobie doświadczenie – możesz pójść w lewo, w prawo, próbować wyłapać wszystko albo pójść za tym, co cię pociąga. To zapamiętasz, tamto zapomnisz, jeszcze czegoś innego w ogóle nie zrozumiesz. Potem nie do końca wiesz, co widziałaś. Masz wrażenie totalnego barokowego nadmiaru. Myślisz sobie: chodziłam cały dzień po muzeach, nie wiem, co z tego wynika, ale było super. I gdzieś to wszystko w tobie zostaje.

Mateusz: Zgoda, wystawy stałe w Muzeum Narodowym mają za zadanie przechować jakiś ślad ludzkiej pamięci, który nie do końca poddaje się narracji kuratorskiej. I tak samo widzieliśmy na przykład w Warszawie, Krakowie, Gdańsku, ale też w Gallerie dell’Accademia w Wenecji czy w Kunsthistorisches Museum w Wiedniu. Mamy tam dzieła z różnych kontekstów kulturowych, różnych stylów i epok wrzucone do wspólnej przestrzeni. Spektakle Siegoczyńskiego zdają się także kolekcjonować różne przedmioty.

Myślę nad jeszcze jedną kwestią. Czy zwróciłaś uwagę na to dość subtelne queerowanie historii? Rose staje się Rossem, który kojarzy się bardziej z imieniem męskim, do tego cross-dressing męża jednej z bohaterek, także parada męskich nóżek.

Wydaje mi się, że te wątki wracają u Siegoczyńskiego. Na przykład w Potopie striptease Rocha Kowalskiego. Jednak są to takie właśnie drobne momenty, które nie wskazują na to, że ten spektakl jest o, nie wiem, jakiejś historii nieheteronormatywnej, ale sygnalizuje, że ale w sumie mógłby być. 

Natalia: Wiesz co, chyba jednak mi się to wszystko spina! Z jednej strony mamy cały ten fenomen kulturowy Titanica, czerpanie przyjemności z prawdziwej tragedii poprzez zachwyt nad jej fikcyjnym odwzorowaniem. Realne cierpienie zostaje spieniężone jako publiczne widowisko, na którym kochamy przeżywać wielkie emocje. Jednocześnie Siegoczyński eksponuje cały brud stojący za produkcją filmu – konflikty aktorów, kwestie finansowania, komercjalizacji, starcia wielkich ego. Większość postaci pojawiających się w anegdotycznych scenach, które do tej pory jakoś mi nie pasowały do całości, zdaje się być bardziej zainteresowanych życiem iluzją niż rzeczywistością – od trzech cougar-gracji w pogoni za wieczną młodością przez psychofankę DiCaprio po komicznie skłócone małżeństwo. Fikcja (czy autofikcja) jest atrakcyjniejsza niż rzeczywistość. Titanic-film porusza bardziej niż Titanic-tragedia.

Mateusz: Tak, ja się z tym zgodzę, ponieważ można zaryzykować taką właśnie tezę, że ci bohaterowie mimo wszystko z jednej strony byli poza kontekstem, a z drugiej paradoksalnie głęboko w tym kontekście osadzeni. Wchodzimy w taki rejon dziwnej nierozstrzygalności: w jakim oni świecie funkcjonują? Na przykład te trzy gracje, które robią na statku to, co w zasadzie powinny robić, czyli doskonale się bawią, czasem się zalecają do marynarzy, czasem łaskawie rozdają uśmiechy.

Ale co się dzieje w finale ich historii? Nie mają kompletnie pojęcia, jak z niej wyjść. One są zagubione w tej dziwnej, nieokreślonej przestrzeni, która jest pustką wobec historii i pamięci kulturowej. W zasadzie znamy je jako kobiety Rubensa, wdzięczące się, młode, oddające ducha epoki. A u Siegoczyńskiego gracje stają się stare, wraca nam antyk i doświadczenie tragiczności świata.

Antyk był takim dla człowieka głęboko tragicznym. Tu nie chodzi o konteksty historyczne, często wojny i warunki sanitarne, bo to dosłownie pierdoły, ale takie osadzenie człowieka w świecie, który jest poddany jakiemuś fatum, jest poddany woli bogów i ich igraszkom. Bo też się często zdarza w tragedii greckiej, że bogowie to banda wrednych idiotów, która się ludzkim losem się trochę bawi i trochę ten ludzki los ma za nic. Ale mimo wszystko człowiek jakoś musi w tym żyć. Bo jak z tej takiej matni może wyjść?

Natalia: Tych tropów antycznych pojawia się kilka. Mogą naprowadzić nas na to, że zafascynowanie cierpieniem i odczuwanie przyjemności z tragicznych historii nie jest właściwością popkultury, tylko czymś, co towarzyszy ludzkiej cywilizacji praktycznie od jej początków. 

Ja jednak zmieniłam zdanie i teraz spektakl wydaje mi się spójniejszy, a tobie?

Mateusz: Jestem złą osobą do pytania o to, czy spektakl mi się podoba, ponieważ zwykle większość mi się podoba i w większości rzeczy znajduję jakąś wartość, która prowokuje mnie do przemyśleń. Niemal zawsze cieszę się, że coś zobaczyłem i tak samo cieszy mnie doświadczenie Titanica Siegoczyńskiego. Choć mam wrażenie, że pewne rzeczy nie do końca tu wyszły, to dał mi ten spektakl dużo radości interpretacyjnej.

Natalia: Rozmawiamy o nim już od godziny i nie jest to wymuszone. 

Mateusz: I wciąż mam wrażenie, że czasu nam brakuje, by wszystkiego dotknąć.

Źródło:

Materiał nadesłany
fa.teatr-rzeszow.pl
Link do źródła

Autor:

Natalia Kamińska, Mateusz Kaliński

Data publikacji oryginału:

18.10.2025

Sprawdź także