"Amazon Burns" Mai Staśko w reż. Przemysława Wojcieszka i Roberta Traczyka w Ośrodku Kultury i Sztuki we Wrocławiu. Pisze Kamil Bujny w Teatrze dla Wszystkich.
W spektaklu Roberta Traczyka i Przemka Wojcieszka „Amazon Burns” pojawia się tyle wątków i zostaje poruszonych tyle problemów, że trudno wybrać wśród nich jeden najważniejszy. By nie tracić czasu na zastanawianie się nad tym, co dla wystawionego na podstawie tekstu Mai Staśko przedstawienia jest najistotniejsze, wymienię – dla porządku – poruszone w prezentacji tematy: wyzysk pracowniczy, nierówności społeczne, seksizm, feminizm, kapitalizm, ocieplenie klimatu, małomiasteczkowa mentalność, fetyszyzacja towarowa, samotność, niespełnione aspiracje oraz finansowe wykluczenie. Dużo jak na godzinny spektakl, nieprawdaż?
Bohaterkami „Amazon Burns” są dwie kobiety. Kobiety, choć dopiero po jakimś czasie staje się to jasne – z początku można odnieść wrażenie, że są one cyborgami, kimś, kto został stworzony (przetworzony?) na modłę kapitalizmu. Każda z postaci zamiast ręki ma bowiem swego rodzaju protezę, przypominającą z jednej strony skaner pracowniczy (wykorzystywany w magazynach jako urządzenie do pobierania informacji o produktach), a z drugiej – wmontowany w ciało stelaż na telefon komórkowy. To połączenie od samego początku niepokoi, a twórcy tego niepokoju bynajmniej w trakcie pokazu nie wyciszają. Wręcz przeciwnie. Nieludzkie ręce bohaterek, w zależności od momentu w prezentacji, oznaczają co innego: odsyłają raz do pracowniczego wyzysku i utowarowienia człowieka, innym razem do uzależnienia postaci od wirtualnego świata. Obydwa konteksty w tym wypadku mają wiele wspólnego, niejako nachodzą na siebie: to, co nie jest dane w życiu rzeczywistym (atrakcyjna praca, uroda, instagramowe życie itd.), bohaterki odnajdują w aplikacjach randkowych. Choć całe dnie spędzają na magazynie, nie mogąc nawet w spokoju skorzystać z toalety, to w świecie Internetu uchodzą za szczęśliwe. To tam jawią się jako atrakcyjne i spełnione, to właśnie tam mogą istnieć w dokładnie taki sposób, w jaki by chciały – jako odważne, wyzwolone kobiety. Ich życie rozgrywa się w związku z tym w dwóch porządkach, a żaden z nich nie jest dla nich satysfakcjonujący: to, czego doświadczają w pracy, okazuje się traumatyczne, a to, co przydarza im się na różnych czatach, frustrujące. Nie mając dobrych zarobków, perspektyw rozwoju i mieszkając w powiatowym mieście, bohaterki nie mogą również znaleźć przystojnego i bogatego partnera. To, co im w związku z tym zostaje, to życie w fantazmatach i w zakłamaniu.
Wprawdzie wydaje się, że spektakl Traczyka i Wojcieszka pozbawiony jest pretensji do definiowania problemów społecznych (z początku można odnieść wrażenie, że twórcy chcą jedynie skupić się na doświadczeniach dwóch młodych kobiet), jednak ostatecznie właśnie to robi – ukazuje, jak funkcjonujemy w kapitalizmie i co jest nam narzucane przez wielkie korporacje, koncerny kosmetyczne i patriarchalny system. Bohaterki przedstawienia, choć za nic mają konwenanse i odgórne wymogi, wielokrotnie kapitulują – bo jak, nie będąc instagramową celebrytką, nie mając zasięgów i pieniędzy, a także nie pracując w mediach i nie mieszkając w Warszawie, (gdzie mogłyby ewentualnie zorganizować manifestację), mogą upominać się o swoje prawa? Nie mają nic, co pozwoliłoby im być słyszalnymi – niemal pół doby spędzają na magazynie, gdzie nikt nie liczy się ani z ich potrzebami, ani z ich zmęczeniem, a pozostały czas poświęcają albo domowym obowiązkom, albo przeglądaniu aplikacji randkowych i portali społecznościowych. Żyją tak, jakby wcale nie żyły, nic ich nie zadowala. Marzą o sławie, mieszkaniu w wielkiej aglomeracji, bogatym partnerze, wyjeździe za granicę, a tkwią w powiatowym mieście, całymi dniami realizując zamówienia klientów znanego internetowego sklepu. Nie ma w nich jednak całkowitej zgody na zastaną sytuację. Choć nie mogą upomnieć się o swoje ambicje, gdyż dla przełożonych są wyłącznie numerami szafek, pozycjami na niekończącej się liście zatrudnionych, a telewizja nie jest zainteresowana problemami niewykształconych i niezamożnych pracowników magazynu, to nie tracą nadziei – zawsze mogą pozwolić sobie na bunt. Taki, który będzie aktem wyzwolenia nie tylko z korporacyjnego systemu, lecz także z oczekiwań widza. Traczyk i Wojcieszek uświadamiają bowiem oglądającym, że ci, nawet jeśli kibicują postaciom i chętnie poparliby wzniecaną przez nich rewolucję, też nie są bez winy – patrzą na bohaterów z góry, postrzegają ich z perspektywy własnej pozycji społecznej i bycia na wielu polach uprzywilejowanym.
„Amazon Burns” to spektakl o dużym potencjalne emancypacyjnym. Powiedziałbym nawet więcej: przedstawienie na podstawie tekstu Mai Staśko z punkową energią rozsadza nasze wyobrażenia o relacjach społecznych oraz przekonaniach o rzekomej równości. Nie ma mowy o żadnej sprawiedliwości i równych szansach, zwłaszcza w kapitalistycznej rzeczywistości – narracje o spełnianiu marzeń okazują się frazesami, metodą wielkich korporacji na sterowanie naszymi pragnieniami. Wykluczeni w tym wypadku okazują się jednak nie tylko niezamożni mieszkańcy mniejszych miejscowości czy osoby pracujące fizycznie, lecz również my wszyscy, żyjący na wschodzie Europy. To, co bez wątpienia udało się twórcom osiągnąć, to wyraźne rozpisanie kręgów wykluczenia – są one tak szerokie, że znajdujemy się w nich wszyscy, niezależnie od poziomu wykształcenia czy zajmowanej pozycji społecznej. Wstydzić się można bowiem wielu rzeczy: tego, że pracuje się w magazynie, a nie w agencji reklamowej; że mieszka się w Koninie (skąd – jak się dowiadujemy – nie pochodzą znane modelki), a nie w Warszawie; że nie wygląda się jak celebrytka z Instagrama; że pochodzi się z Polski, a nie z Niemiec czy z Francji. W tym układzie każdy z nas jest w jakimś stopniu wykluczony i naznaczony, tylko niektórzy (a w zasadzie nieliczni) mają możliwość, by o tym mówić. Moment, gdy bohaterki „Amazon Burns” przejmują scenę i stwierdzają, że od tej pory będą wypowiadały się w swoim imieniu, okazuje się rewolucyjny. I potrzebny. Dzięki temu otrzymujemy przedstawienie nie tyle o czymś lub o kimś, ile pokaz kogoś – niemałej, acz niezauważalnej w mainstreamie i wciąż niewysłuchanej, grupy społecznej.
Mądry, wyzbywający z kompleksów i odważny spektakl.