EN

27.02.2023, 09:39 Wersja do druku

Mitologia dla niewierzących

„Labirynt. 13 bajek dla dorosłych” Michaela Ende w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego w Krakowskim Teatrze Scena STU w Krakowie. Pisze Artur Grabowski w portalu Teatrologia.info.

To nie będzie recenzja, to będzie felieton. Forma adekwatna do treści, kształt ujmujący zawartość. Zacznę więc od subiektywnej impresji, co się we mnie odcisnęła pod wpływem afektów wystawionych na widok publiczny.

Pięknie jest, magicznie bardzo jest, symbolicznie i erudycyjnie jest… wprost nieprzepastnie. Lustra multiplikują scenę i oczywiście kierują uwagę patrzącego ku bezdennym otchłaniom podświadomości, gdzie łona archetypów otwierają się gościnnie przed tymi, którzy przeczytali Junga, ale czyhają zdradziecko na tych, którzy nie dość dokładnie zgłębili Prokopiuka. Projekcje suflują skojarzenia za pomocą malarskich cytatów: a to Goya, a to Bosch, a to Leonardo, a na dodatek fryzy antyczne, portal gotyckiej katedry i ta mistyczna feeria barw średniowiecznych witraży, o jakiej nie omieszka wspomnieć wyrafinowana proza przewodników wodzących szlakiem tajemniczych labiryntów. Mało tego, sam Całun Turyński przewija się przez ścianę, a za nim wlecze się relief złożony z banknotów z wizerunkami tyranów! W towarzystwie przewodniczącego Mao i prezydenta Trumpa sam Ojciec Rydzyk, za nimi skromniejsi despoci: Duda Andrzej i Kaczyński Jarosław. W tle zaś wieże cerkwi z Placu Czerwonego i przenikające dusze oczy dyktatora z kremlowskiej twierdzy. Jakże to, przyznacie Państwo, przenikliwa diagnoza historiozoficzna! A wszystko osadzone w Dziejach, między bliżej nieokreślonym średniowieczem a epoką dwudziestowiecznych totalitaryzmów, zamknięte zaś w ramach samego teatru. Ten ostatni pomysł ma, zdaje się, nawiązywać do awangardowych niegdyś ambicji krakowskiej sceny STU.

Ambicje te wygasły zaiste „niegdyś”, czyli w czasach, kiedy grywało się tam Witkacego i Schaeffera albo przynajmniej odkrywcze interpretacje lektur szkolnych. Ach, młodość! Bilety były za grosze, sponsorów nie trzeba było zapraszać i ze sceny im się kłaniać, bo sami przysyłali do teatru swoich agentów, a publika odpowiadała z niepojętą trafnością na mrugnięcia okiem w stronę pozostających na służbie, aliści tym razem nieumundurowanych teatromanów. Aktorzy grali naonczas jak złoto, bez najmniejszej domieszki złomu, bo nie było firm obsługujących media wizualne, a o mikroportach (Imaginujcie sobie!) nikt nie słyszał, co dopiero, żeby kto gadał do nich. Jednym słowem: wszystko było lepiej, wszystko jak przed wojną! Cóż, tak zawsze bywa, kiedy się człowiek swojej dojrzałości zaprze, choćby i na osobności siedząc… A dopieroż między swymi! W kupie człowiek zawsze może liczyć na wsparcie – tych, co to nie zapomnieli starych przebojów, takich z Piwnicy pod pałacem w Rynku i takich z Eteru przez tubę rozgłośni regionalnej. Ludowo zatem było i po pańsku zarazem, jak to w metropolii pod Bronowicami, kędy się dziadowie weselili. Na scenie zaś działa się bajka prosta, a z morałem jasnym niczym reflektor punktowy, przeplatana piosenkami do melodii poetyckich, jakimi raczyć się lubi magiczny gród Smoka, Dratewki i Tej, co nie chciała do Wisły, więc wyszła za Niemca. Profesura, adwokatura, ordynatura, biurokracja i polityczna reprezentacja stawiły się w towarzystwie małych czarnych w blond sukienkach, żeby klaskać sobie hucznie, a owacjom nie dać końca… A powiadają, że klasa średnia marnieje pod rządami populistów.

Poza tym, szczerze mówiąc, niewiele sensu dostrzegłem w spektaklu, mającym mnie jakoby wprowadzić w labirynt odwiecznych problemów ludzkości. A przecie miejsce miałem, nie powiem, najprzedniejsze, co na tej akurat scenie ma swoją cenę. Nieświadomym śpieszę donieść, że pudełko do grania jest niewielkie, otoczone z trzech stron wysoką trybuną. Aktorzy więc z konieczności rozgrywać się muszą na trzy strony naraz, a ścianę przylegającą im niemal do pleców, tę bez widowni, mieć sobie za tło i głębię. Z kształtu przestrzeni wywodzi się też zwykle ruch sceniczny reżyserowanych tu przedstawień: dookolny, procesyjny niemal, czyniący sobie z ciasnoty okazję do wykorzystania wejść i wyjść przez widownię, tudzież przez drzwi prowadzące do szatni i bufetu. Akcja dramatu rozgrywa się przeto w monotonnie powtarzanych cyklach, co może i sprawdziłoby się w ascetycznych sztukach Becketta, ale długą i nudną opowieść, przetykaną gęsto popowymi ariami, przemienia w estradowy recital dobrze zapowiadających się młodych solistów. Pomysłów choreograficznych jak na lekarstwo, relacje między postaciami jakby na kiju zatknięte, cielesna ekspresja chyba puszczona na żywioł, bo grzęźnie w stereotypach, a emisja głosu ścieśniona do skrzeków i pisków. Wszystko to mogłoby się erudytom kojarzyć z jarmarczną budą na średniowiecznym Kleparzu, ale i to skojarzenie nijaką jarzy się interpretacją, toteż i nijak się uzasadnia. No, chyba że gnostyckim szlakiem się puścimy… Przecież wiedzie nas nim sam niemiecki bajkopisarz!

Nie mogąc pozwolić sobie na podział scenicznej kubatury, ani na zastawienie jej dużą ilością przedmiotów, scenografka zdecydowała się sięgnąć w głębię podłogi, wyznaczając wokół środkowego kwadratu coś w rodzaju płytkiej fosy, a z tylnej ściany czyniąc rodzaj opadającej platformy, przypominającej zwodzony most. W ten sposób udało się uzyskać sugestię, że oto jesteśmy przed murami średniowiecznego zamku, czyli zapewne w świecie legend i baśni, a tym samym również we wnętrzu teatralnej materii. Patrzcie Państwo (aktorzy chętnie zwracają się do widzów), oto króluje wyobraźnia, każdy wszak pozostał dzieckiem w sercu, każdy więc skory jest do zabawy! Z czym jednak, pytam, chciałyby sobie poigrać teatralne persony? Z czego się naigrywać umyślili artyści – w teatrze? Wszak, jak doskonale wiedzą bywalcy miejskiego salonu rozpusty, do tego on właśnie służy, żeby zgrać tu się z własnego zakłamania przed kolacją, seksem i porannym wyjściem do biura. No, bądźmy poważni, cała ta kulturka to, owszem, do podglądania się nadaje, ale prawdziwi mężczyźni i nowoczesne kobiety wierzą tylko w dobór naturalny i ewentualnie w psychologię głębi.

Rzecz zaczyna się więc metateatralną parabazą, jakby miało być awangardowo: diablik, wyskoczywszy prosto z miasta, wpada do scenicznej skrzynki z fantazjami. Nawiązuje dialog z publicznością, która wniebowzięta wznosi się na poziom adoracji aktorskiego kunsztu i magicznych sztuczek. Do braciszka w spódniczce dołącza siostrunia o nieokreślonej dyspozycji płciowej, a dalej już lecą figurki z książeczek, które czytała wam niania. Nie mieliście niani? Nie szkodzi, ktoś was jednak usypiał; nawet jeżeli była to tylko telewizja, to przecież zawsze chodziło o to samo – omamić przytomność homoidalnej małpy magicznymi sztuczkami: religią, nauką, filozofią. Tak dorośli postępują z dziećmi, tak niszczą ich niewinne duszyczki za pomocą narzędzi tortur, znanych pod fałszywymi nazwiskami: Idee, Wartości, Bóg. Ale niedoczekanie ich! Teatr, a w nim literatura, wyzwolą was z więzów tradycji! Przynajmniej tej zapisanej w szkolnych podręcznikach, bo ta starsza, ta źródłowa, zawsze była infantylna, dlatego droga do niej wiedzie przez magię. Posłuchajcie i zważcie u siebie, że według starego przekazu, kto nie zwątpił w kulturę ni razu, ten nigdy nie będzie… dostatecznie wyluzowany, żeby dostąpić dosytu w ziemskim bytowaniu, czyli pospolitego szczęścia. A ono należy się nam jak psu buda, jak kotu karma! Ono to bowiem, owo szczęśliwe rozwiązywanie komplikacji życiowych, jest wszak naszym naturalnym celem. Gdyby wszyscy to zrozumieli, gdyby wszyscy do owego stanu szczęśliwości dążyli z niemowlęcą szczerością, to ani generałowie, ani klechy, ani inni wrogowie humanistycznego pacyfizmu nie rządziliby tym światem. Tę głęboką myśl, a nawet jeszcze głębszą, bo (dla wtajemniczonych) podszytą suto jedwabiem gnostyckich nauk, kupić mają sobie panie i panowie za swój wkład w sztukę narodową, a niechby tylko mieszczańską.

Kontrkultura z góry na dół? Młodość w starych dekoracjach? Stare klocki sztuki na dywanie rozsypane, alegorie filozofii i religii w lalki przemienione? My, dorośli, wiemy przecież, co jest grane. Gierki w zawsze niepoważną politykę; w brudne interesy i w nieczyste obyczaje. Każdy aktorem na scenie pozornie poważnych stosunków i prowokacji. Każdy przebrany za mitycznego herosa. Każdy po trzydziestce niech więc udaje dzieciaka, bo tak tylko, odczarowawszy konwencję realności, żyje się w niezbrukanej zasadami prawdzie i w egalitarnej nagości! Cielesne powłoki fikcyjnych postaci zaiste stylowo są przyodziane i dworskie przybierają pozy, jakby urwały się ze sznurków lalkarzowi. Mamy więc przerdzewiałego i poszarzałego króla oraz rdzawo jaskrawą królową, mamy dziewczynkę bez zapałek, mamy malowane diabełki, co to ich nadali z letniego cyrku raczej niźli z gorącej otchłani, mamy anioła tudzież anielicę na szczudłach, z twarzą upudrowaną na uduchowioną bladość. Pomiędzy tymi stworami błąka się Wędrowiec, sensu życia i znaczenia śmierci szukający pośród symboli jakiejś umarłej cywilizacji, w której daje się rozpoznać zarys Europy, porwanej przez umundurowane byczki. A to w garniturze przedwojennym, a to w stroju matadora, a to na rowerku dziecięcym, a to na sportowym albo takim z epoki pierwszych cyklistów młodzian ów próbuje zdobyć się na odwagę, żeby wrota nicości przekroczyć, bo brama owa ma być zarazem wnijściem do labiryntu Minotaura, które to stworzenie fantastyczne ostrzy sobie, jak wiadomo, kły na nieszczęśników nadto pewnych siebie. Prostaczka, nie Bożego bynajmniej, gra cherubinkowej urody Robert Ciszewski, starając się usilnie nie wypaść z roli pierwszego we wsi, którego w telewizji pokazali. Trzeba mu atoli oddać sprawiedliwość, że jako jedyny z całej gromady kuglarzy przekracza czasami konwencję bajkowego gadania do dzieci w wieku przedszkolnym. A to właśnie uparte trzymanie się tej maniery, przez niemal trzy godziny ciągnący się monotonnie ton wygłupu i gest popisu, kładą spektakl. Do tego dochodzi jeszcze pseudogłębia filozoficzna podana w pretensjonalnych sentencjach o naturze ludzkiej, w przypowieściach o losach świata i w teoriach ekonomii metafizycznej. Zapytacie, dla kogo ten teatr? Ano, dla klakierów, dla niewierzących w Sofoklesa, w Szekspira, w Czechowa… Lepiej więc nie pytać, co jest grane. Lepiej posłuchać piosenek, klaskać po każdym numerze, kupić sobie program z cytatami z Rilkego, z Nietzschego i z samego Michaela Ende w przekładzie z języka Goethego na język Miłosza. Lepiej nie oglądać, nie myśleć, tylko surfować. A nuż jakaś fala gnostyckiej mądrości poniesie nas magicznie w stronę spełnienia?

Mógłbym poprzestać na drwinie z banalnego tekstu, z kabaretowej reżyserii, ze szkolnej gry aktorskiej. Ale przecież sęk w tej drewnianej konstrukcji tkwi naprawdę głęboko i łypie na nas swoim zezowatym okiem. Sęk w tym, że kontrkulturowe ambicje dawnej ekipy studenckiego teatru z czasów rewolty lat sześćdziesiątych nie straciły swojej siły, one zrealizowały się na naszych oczach. Przed naszymi oczami podryguje pustka, która chyba od początku czaiła się ciemnych zakamarkach świetlistej przyszłości, o jakiej marzyli bojownicy na paryskich barykadach ulicznych w maju 1968. Przyszłości wymienialnej na Euro, przyszłości w samochodach elektrycznych za dziesięcioletnią pensję nauczycielki, przyszłości w teatrze dającym się lubić jak wegańskie lody. Przyszli barbarzyńcy? Zawładną rzymskim imperium i będą grać na gruzach jego amfiteatrów – w „Czechowa”, w „Szekspira”, w „Sofoklesa”, będą pogrywać sobie kartami znaczonymi Goyą, Boschem, Leonardem i innymi bajkami dla niechcących dojrzeć – urzędników, doktorów, profesorów, prawników, polityków…, artystów. Barbarzyńcy już są; jeśli nie wierzycie, idźcie do teatru.

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Artur Grabowski

Data publikacji oryginału:

23.02.2023