EN

31.07.2024, 12:13 Wersja do druku

Miłosny trójkąt na ziarnku grochu

„Wszystko dobre, co się dobrze kończy” Williama Szekspira w reż. Szymona Kaczmarka z Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu na 28. Festiwalu Szekspirowskim w Gdańsku. Pisze Tomasz Domagała na oficjalnym blogu Festiwalu Szekspirowskiego.

fot. Krzysztof Bieliński/ mat. teatru

Spektakl Szymona Kaczmarka jest pęknięty, składa się z rewelacyjnej części pierwszej oraz poczciwej, acz nieco zepsutej części drugiej. Wygląda to tak, jakby reżyser wraz z dramaturgiem Żelisławem Żelisławskim podążyli za swymi bohaterami na wojenne pola pod Florencją, żeby tam nieco pobłądzić w toskańskiej mgle, zwłaszcza w kwestiach seksualnych, o czym za chwilę.

Głównym problemem tego, kto zabiera się za dramat Szekspira „Wszystko dobre, co się dobrze kończy” jest rozwiązanie dylematu głównego bohatera Bertrama, przez większość sztuki kategorycznie odmawiającego jakiejkolwiek relacji z zakochaną w nim Heleną. Problemem jest tutaj – jak twierdzi większość szekspirologów – ostatnia scena, w której przygwożdżony przez pokrętne koleje losu, ale i przez podstęp dziewczyny Bertram ogłasza, że jeśli ona, cudem „powracająca z zaświatów” rozwikła wszystkie meandry opowieści, która właśnie się skończyła, „będzie ją kochał”. Trzeba bowiem w teatrze nie lada reżysersko-dramaturgicznej sprawności, żeby woltę tę uwiarygodnić, w sensie: przeprowadzić z aktorem przez labirynt psychiki bohatera. O ile oczywiście robi się spektakl bazujący na realizmie. Kaczmarek z Żelisławskim jak najbardziej tę mieliznę szekspirowskiego tekstu zauważyli, przemyśleli i znaleźli tu całkiem niezłe, choć nienowe rozwiązanie, tłumacząc niechęć Bertrama do Heleny jego homoseksualizmem. Idą w tym swoim interpretacyjnym odkryciu krok dalej, sugerując możliwy do przeprowadzenia w tej opowieści wątek autentycznej miłości Bertrama do swojego sługi Parolesa. W konsekwencji otrzymujemy niezwykle poruszającą pierwszą część spektaklu, w której rozkaz królewski, nakazujący Bertramowi poślubić Helenę (w nagrodę za to, że uzdrowiła króla) staje się podwaliną egzystencjalnej prawie tragedii. Każdy tu wydaje się niewinny, a jednak wszyscy przegrywają. Symbolem tego dramatu niech się stanie niema scena, w której totalnie załamany młody chłopak próbuje drżącymi rękami podnieść welon oblubienicy, żeby ją pewnie pocałować. Ona stoi wprawdzie nieruchomo, czekając na finał ślubnej ceremonii, ale w jej postawie nie widać dziewczyny, która świętuje najważniejszy i najszczęśliwszy dzień swojego życia. Świat, który jest przed nimi, wydaje się nie mieć horyzontu, znad którego mógłby za chwilę wzejść choćby księżyc.

Schody zaczynają się po przerwie spektaklu, a więc w akcie III dramatu Stradfordczyka, gdy akcja przenosi się na toskańskie pola, na które Bertram ucieka od swojego prywatnego „koszmaru”, żeby wziąć udział w wojnie. Swoją drogą niezwykle ironiczny ten Szekspir – wojna lepsza niż życie w małżeństwie z kobietą. Dla geja na pewno. Tu pod Florencją – nieoczekiwanie – bohater intensywnie jednak zaczyna interesować się kobietami, upatrując w jednej z nich, Dianie, swojego wojennego trofeum. I w tym momencie właśnie zaczynają się kłopoty Kaczmarka, bo grający Bertrama Bartosz Cwaliński, zaczyna nagle „bez żadnego trybu” zachowywać się tak, jakby całe życie był naturalnym heterykiem, powiedziałbym nawet – psem na baby. Nie wiem, ile w tym nieuwagi reżysera, ile aktora, ale pęknięcie wydaje się tutaj tak ogromne, że nawet wyborna, niezwykle precyzyjna i konsekwentna gra Jakuba Łopatki w roli porzuconego nagle Parolesa, nie ratuje tej historii. Oczywiście mogłaby to być opowieść o młodym chłopaku, który wmówił sobie, że jest gejem, i o tym, że okrutna matka natura przy pierwszej okazji kontaktu z płcią przeciwną zrewidowała te jego urojenia, ale trzeba by to jeszcze jakoś przeprowadzić i zagrać. Dać sygnał, że Bertram ma w I części jakieś ukryte wątpliwości, że jego związek nie jest taki bezproblemowy i naturalny. Z drugiej strony patrząc, można by założyć, że Bertram w wojennym męskim świecie Toskanii musi wypełniać stereotyp żołnierza, w związku z tym zmusza się do rzeczy niekoniecznie dla niego komfortowych. Pocałunek zaś z kobietą w tych warunkach na przykład odkrywa w nim pokłady seksualności, o których nie miał pojęcia, rozsmakowuje się więc w nich i dalej już z tymi kobietami jakoś się toczy. W spektaklu Kaczmarka próżno niestety szukać takiej koronkowej, pełnej niuansów, analitycznej roboty, mogącej uwiarygodnić wojskową przemianę Bertrama lub chociażby dać podwaliny pod jej udawanie przed kolegami. Z kaliskiego spektaklu płynie wniosek, że wystarczy pojechać na wojnę, żeby zmienić się z geja w zatwardziałego heteryka. Śmieszny byłby taki sposób myślenia, gdyby nie potwierdził go pół żartem, pół serio (?) na pospektaklowym spotkaniu z publicznością Bartosz Cwaliński. Prawica może odetchnąć: wojna ma właściwości dehomoseksualizujące! Piszę o tym obszernie, bo brak głębokiej refleksji nad płciowością bohatera rozsadza tu od środka niezłą koncepcję tego spektaklu. Swoje dokłada bezrefleksyjnie podchodzący do swojej roli aktor – i dramat gotowy.

fot. Krzysztof Bieliński/ mat. teatru

Na tym samym spotkaniu z publicznością jedna z widzek zwróciła uwagę na niezwykle ciekawą rzecz. Otóż w czasach Szekspira panowie z wyższych sfer niezwykle często kupowali sobie żony, załatwiając w ten sposób sprawy polityczne, ekonomiczne czy gwarantując sobie odpowiednią sukcesję. Sprawa Bertrama to odwrócenie tej sytuacji: oto panna zdobywa kawalera, którego chce, i nagle wszyscy deliberują, jaka to wielka krzywda mu się dzieje! Wspaniała obserwacja. Od czasów Szekspira nic się nie zmieniło – gdyby to panowie rodzili dzieci, aborcja byłaby na życzenie przez cały okres ciąży, jak ktoś niedawno napisał i trudno się tu nie zgodzić.

W spektaklu Kaczmarka są zjawiska znakomite, jak na przykład kreacja Jakuba Łopatki, który homoseksualnego Parolesa, zdradzonego przez swego kochanka oraz upokorzonego przez współtowarzyszy wojennej niewoli gra olśniewająco. Moment, gdy patrzy w oczy zdrajcy, nie za bardzo rozumiejąc, dlaczego spotyka go tyle nieszczęść naraz, jest niezwykle poruszający. Wielka w tym zasługa młodego aktora, którego pracę nad tekstem, nad najważniejszymi momentami w scenicznym życiu postaci widać gołym okiem. Moim osobistym odkryciem jest tu jakiś rodzaj manifestacji szekspirowskiej wiary w człowieka, jakby William filozof chciał nam poprzez postać Parolesa powiedzieć, że nieważne, co nam się w życiu nie udaje, jaka krzywda nam się dzieje. Bo mimo wszystko wciąż żyjemy, a życie samo w sobie ma niezmiennie najwyższą wartość. Poprzez dorzucenie Parolesowi brzemienia miłosnej zdrady kochanka, ale też poprzez znakomitą grę Łopatki, przesłanie to wydaje się jeszcze mocniejsze i jeszcze bardziej wstrząsające.

Ciekawym zabiegiem jest przeniesienie akcji tego spektaklu do współczesności poprzez wykreowanie przez Martę Śniosek- Masacz przestrzeni siermiężno-polskiej (część I) oraz ukraińskiej (kojarzącej się z postsowieckim pejzażem znanym z książek Swietłany Aleksijewicz – część II). Dość oczywistą konotacją w tej sytuacji jest oczywiście pożenienie wątku uzdrowienia króla przez Helenę z pandemią Covid 19, ale gdy się przyjrzeć uczciwie tym zabiegom, nie przenoszą one całej tej historii na wyższy poziom. I w sumie nie mają szans, bo u podstaw całości kuleje błędne rozpoznanie natury ludzkiej głównego bohatera, uwierające widza niczym słynne ziarnko grochu księżniczkę, bez względu na ilość narracyjnych materacy.

Szkoda, bo mało kto w Polsce tak dobrze czuje obecnie Szekspira jak Szymon Kaczmarek. Spektakl z Kalisza na pewno wart jest mszy, ale na przyjazd kardynała bym nie liczył, trzeba się zadowolić prałatem z miejscowej fary.

Tytuł oryginalny

Miłosny trójkąt na ziarnku grochu

Źródło:

festiwalszekspirowski.pl
Link do źródła

Autor:

Tomasz Domagała

Data publikacji oryginału:

31.07.2024