„I była miłość w getcie” wg książki Marka Edelmana i Pauli Sawickiej w reż. Tomasza Cyza w Teatrze Żydowskim w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w „Przeglądzie”.
Kilka zdań Marka Edelmana, które na zakończenie popłynęły z ekranu, niczym jasny promień w mroku obrazów zagłady, to świetna puenta tego zderzenia z miłością w czasie niewyobrażalnie trudnym. Charakterystyczna dla Edelmana autoironia i dystans wytworzyły klimat serdecznego ciepła, będącego jak lekarstwo po gorzkiej lekcji miłości zamordowanej. Sam spektakl opowiada o czasie nie tylko przeszłym, ale i współczesnym - przywołane wspomnienia kojarzą się z przeżyciami naszych sąsiadów Ukraińców. Skromne przedstawienie nie odwołuje się wprost do tej sytuacji, ale zawsze czas współtworzy odbiór.
Aktorzy, uciekając od patosu, językiem metafory, piosenki, tłumionego gniewu i plastyki ruchu oddawali skalę wybuchów namiętności, pędu do życia i spełnienia mimo skrajnie niesprzyjających okoliczności. Powstała opowieść o życiu, które zawsze domaga się swoich praw, nawet jeśli na zewnątrz wszystko temu przeczy. Prowadzą ją wszyscy, żywi i umarli, ale głosy pierwsze należą do Jerzego Walczaka (mówiącego słowami Edelmana) i Aliny Świdowskiej (jego rozmówczyni). To oni budują i tonują nastroje, kiedy stają im przed oczyma łaknący szczęścia umarli, uwięzieni w przeszłości, zakatowani w getcie warszawskim, w Treblince czy po aryjskiej stronie, próbujący oszukać śmierć zgotowaną im przez nieludzki system.