Od czasu przejęcia władzy przez "dobrą zmianę" teatr co rusz ląduje w czołówkach serwisów informacyjnych, a główne dzienniki i tygodniki opinii (szczególnie ochoczo te na usługach PiS) poświęcają mu kolejne okładki. "Trochę wam zazdrościmy, a trochę współczujemy" - mówili mi kuratorzy teatralni z kilku głównie europejskich krajów goszczący niedawno w Warszawie. A zazdrościć jest czego, bo jesteśmy jednym z ostatnich bastionów teatru publicznego w Europie - pisze Mike Urbaniak w Gazecie Wyborczej.
Właśnie, teatr publiczny. Kiedy w wielu krajach przestano w niego wierzyć, o czym pisze choćby Frédéric Martel w książce "Theater. O zmierzchu teatru w Ameryce", katastrofa była nieunikniona. W Polsce też wielu było takich, którzy szczególnie po przełomie '89 roku mówili, że "kultura musi się utrzymać sama". Niewiele brakowało, by na przykład na początku lat dziewięćdziesiątych Teatr Dramatyczny w Warszawie (największa miejska scena) został oddany w ręce dwóch Januszów (Józefowicza i Stokłosy), którzy święcili triumfy legendarnym musicalem "Metro". Na tę stację "Metro" na szczęście nie wjechało, a teatr ocalał. Dzisiaj mamy sto dwadzieścia publicznych scen (miejskich, wojewódzkich i narodowych). Publicznych, czyli utrzymywanych z pieniędzy podatników. A skoro z portfeli podatników, to zarządzają nimi niestety politycy. I jest czym zarządzać, bo choć chronicznie niedoinwestowane, wszystkie publiczne sceny dostają rocznie blisko dziew