EN

13.01.2025, 09:27 Wersja do druku

„Mewa” przeniesiona w czasie. Jako satyra na celebrytów?

„Mewa” Antoniego Czechowa w reż. Katarzyny Minkowskiej, dyplom studentek i studentów IV-ego roku Akademii Teatralnej, w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.

fot. Bartek Warzecha

„Mewa” Katarzyny Minkowskiej tylko inspirowana tekstem Antoniego Czechowa to spektakl dość efektowny. Pytanie tylko, czy studenci Akademii Teatralnej mają poznawać klasyczną literaturę wyłącznie jako materiał do kompletnie nowych opowieści.

Podobno w języku rosyjskim „czajka” oznacza „mewę”. Z kolei ptak, którego my uznajemy za „czajkę”, po rosyjsku nazywa się „czybis”. Z powodu tych nazewniczych zawirowań tytuł dramatu Antoniego Czechowa z roku 1895 kiedyś był dla polskich tłumaczy „Czajką”. A dziś jest „Mewą”.

O tyle ma to mniejsze znaczenie dla tego tekstu, że choć spektakl dyplomowy Akademii Teatralnej” nazywa się „Mewa”, to sam ptak się w nim nie pojawi. W oryginalnym dramacie Czechowa jeden z bohaterów, Konstanty Trieplew, zabijał czajkę-mewę, a potem porównywał do niej kobietę, w której był zakochany, Ninę Zarieczną.

Przenosiny w czasie

Moje przekonanie, iż idę na dobrze mi znaną sztukę Czechowa, musiało ulec szybkiej rewizji. Trzeba przyznać, że Teatr Collegium Nobilium nie wprowadzał w błąd. Na okładce teatralnego programu mamy tylko tytuł „Mewa” i reżyserkę Katarzynę Minkowską. W środku czytamy, że to dramaturgiczny eksperyment. Bohaterów Czechowa przenosi się we współczesne czasy. Kim dzisiaj będą sławna aktorka Arkadina, jej zakompleksiony syn Konstanty Trieplew, jej kochanek, wzięty literat Trigorin i marząca o karierze aktorskiej Nina Zarieczna?

Aż dwie dramaturżki, Marta Lewandowska i Joanna Połeć pracowały nad nowym tekstem. Dostajemy nowe sytuacje i nowy język Pojawiają się w scenariuszu ledwie strzępy dialogów Czechowa.. Zarazem ponieważ rzecz przeniesiono we współczesność, te nieliczne transfery bywają skądinąd odrobinę nielogiczne.

W oryginale niespełniony dramatopisarz Trieplew pomstuje na teatr, jak wynika z jego słów realistyczny. I te akurat zdania pojawiają się w nowej wersji. Ale czy to taki teatr wyznacza współczesne trendy? Gwiazdą tego dominującego teatru ma być jego matka, Arkadina. Dziś jako aktorka modna byłaby chyba raczej ozdobą spektakli Warlikowskiego, Klaty czy Kleczewskiej (choć nieco inaczej rzecz ma się z kinem).

Potem z kolei Trieplew i Trigorin wdają się w utarczki słowne dotyczące literatury, konkretnie Alberta Camusa i Franza Kafki. To też jest oczywiście dopisane, Czechow nie mógł ich znać. Pytanie, czy rzeczywiście byłby to szczególnie palący temat całkiem współczesnych dyskusji artystycznego mainstreamu.

Ale Minkowska i jej dramaturdzy nie przejmują się takimi niespójnościami. Reżyserka została okrzyknięta niemal wielkością, kiedy w roku 2021 wystawiła w Teatrze Polskim w Poznaniu „Cudzoziemkę” według powieści Marii Kuncewiczowej. Spektakl jest sugestywny, teatralnie efektowny, pełen dobrej muzyki, świetnie zagrany. Ale tak jak i w przypadku „Mewy” powyjmowano z pierwowzoru postaci i niektóre sytuacje robiąc z nich całkiem nową układankę, wariację na temat toksycznej rodziny.

Także i tam przeniesiono akcję z czasów międzywojennych do współczesności. Rzecz ma się zmieścić w jednej sytuacji, ceremonii pogrzebowej głównej bohaterki, która krąży wśród żałobników. Tyle że pojawia się zasadne pytanie: skoro jest ona nie mogącą się odnaleźć w Polsce kobietą wychowaną w Rosji, o jaką Rosję może chodzić? Z dat by wynikało, że o Związek Sowiecki. Ale ona nie ma nic z sowieckiego człowieka, zachowała przecież wiele cech bohaterki powieści. Jak rozumiem ma to nie być kłopotem – wszak teatr to umowność. Czy jednak aż do tego stopnia?

Czy podobny zabieg zastosowała Minkowska w spektaklu „Mój rok relaksu i wypoczynku”, jedynej w pełni udanej dużej premiery Teatru Dramatycznego w czasach dyrekcji Moniki Strzępki? To adaptacja amerykańskiej powieści Ottessy Moshfegh. Tej książki z roku 2013 nie znam. Tam przynajmniej nie mieliśmy do czynienia z przesunięciem epok. Rzecz dzieje się w latach 2000-2001, teatralna wersja tego nie zmieniła.

W nowej „Mewie” pozmieniane zostało bardzo wiele, poza kilkoma aksjomatami dotyczącymi międzyludzkich relacji. Część tych relacji zmieniono także, choćby w następstwie redukcji postaci. Oto w sztuce Czechowa akcja rozgrywa się w domu zubożałego właściciela ziemskiego Sorina, brata aktorki Arkadiny. Artyści z miasta spotykają się w nim z miejscowymi: Trieplewem, Niną, ale także rządcą Szamrajewem, jego żoną Poliną, uwikłaną w dziwną quasimiłosną relację z lekarzem Dornem, i córką Maszą, zakochaną w synu Arkadiny. U Minkowskiej Szamrajewa nie ma. Jego żona Polina i córka Masza stają się rodziną Sorina, więc także Arkadiny i jej syna. Mamy jedną familię.

To co w sztuce jest przedmiotem aluzji i domysłów, staje się w tej nowej opowieści czymś obnażanym z całą otwartością – jak ów domniemany romans Poliny i Dorna. Głowa rodziny, Sorin, protestuje, ba ogłasza, że wkrótce umrze. Dostajemy nawet sekwencję ogłaszania testamentu. Postaci stają się kimś całkiem innym. Miedwiedienko, u Czechowa zakompleksiony ubogi nauczyciel, jest tu może i prowincjonalnym, ale jednak artystą malarzem. Itd, itp.

fot. Bartek Warzecha

Mamy w sumie świat współczesnych celebrytów i ludzi grzejących się w ich cieple. Skądinąd ciężko zdefiniować te realia do końca. Bohaterowie zachowują rosyjskie imiona i nazwiska, ale rzecz dzieje się w Polsce, padają polskie nazwy, mamy polskie punkty odniesienia. Cóż, teatr to umowność, można powtarzać bez końca….

W tej wersji dostajemy opowiedzianą cokolwiek półgębkiem, ale jednak, satyrę na artystyczne elity i na tych, co chcą do nich aspirować. Satyrę niezbyt okrutną, bo wszyscy po kolei dostają okazję do rozmaitych „uczłowieczeń”.

Czechow przypatrywał się z pewnym zaciekawieniem artystom z ich prawidłami i rozterkami, ale tak naprawdę najbardziej interesował go rodzinny i uczuciowy wymiar jego postaci. W jego „Mewie” niemal każdy zakochany jest w kimś, kto uczuć nie odwzajemnia. To z kolei jakby nieco mniej interesuje autorki przeróbki, choć te wątki pojawiają się także, bo nie może ich nie być. Może najmocniej brzmi rozmijanie się matki i syna.

Nie ma jednak prawdziwego dramatu na samym końcu. Dramatu Niny, której nie udała się ani kariera artystyczna, ani związek. I dramatu Trieplewa, niespełnionego artysty opuszczonego i przez matkę i przez ukochaną. U Minkowskiej wszystko dzieje się tak naprawdę jednego dnia, nie może więc nastąpić okrutny dalszy ciąg. Nie padnie samobójczy strzał. Zastępują go miałkie słowne tyrady.

To efektowne, ale...

Czy można zestawiać tę wersję z oryginałem? „Czajka- Mewa” to jedno z moich wczesnych doświadczeń teatralnych. Inscenizacja Janusza Warmińskiego z Ateneum (rok 1977, może 1978, bo nie chodziłem wtedy na premiery) to Aleksandra Śląska (Arkadina), Krystyna Janda (Nina), Andrzej Seweryn (Trieplew), Jerzy Kamas (Trigorin). Wystarczyło aby taki młody człowiek jak ja patrzył i słuchał z zapartym tchem. Już dawno pogodziłem się, że czegoś takiego próżno szukać w teatrze współczesnym.

Potem był Teatr Telewizji z roku 1986, kręcił to Jan Englert w czasach, kiedy wciąż nie szukano na siłę uwspółcześnień, nie przebierano aktorów w dzisiejsze ubrania i nie znajdowano okazji do wplecenia kilku soczystych wulgaryzmów. Każdy widz szukał samodzielnie linków łączących tamte historie z otaczającym go światem. Intensywność tamtych międzyludzkich relacji to zasługa między innymi Haliny Łabonarskiej (Arkadina), Joanny Szczepkowskiej (Nina), Jana Frycza (Trieplew), Olgierda Łukaszewicza (Trigorin). Wyjątkowo mocno pamiętało się obecność ironicznego komentatora doktora Dorna – w tej roli Zbigniew Zapasiewicz.

Nie formułuję aktu oskarżenia wobec napisania i zagrania tej historii niejako „od nowa”. Zostaliśmy uprzedzeni, co dostajemy. Takie repliki wobec znanych, archetypicznych dramatów, czasem pastisze, są dopuszczalne. Nawet jeśli oryginał wydaje mi się klarowniejszy i szlachetniejszy. I nawet gdy nasuwa mi się pytanie, czy nie lepiej było, jeśli chciało się skutecznie podworować z własnego środowiska, napisać czegoś w pełni oryginalnego.

Skądinąd dostajemy kawałek nawet dość efektownego teatru. Toczą się wieczne dyskusje, na ile grać Czechowa komediowo, a na ile melancholijnie. Tu takiego dylematu nie ma. Dla Minkowskiej charakterystyczne jest prowadzenie postaci z jednoznacznym groteskowym przerysowaniem. W przypadku spektaklu dyplomowego, gdzie młodzi aktorzy grają dużo starszych bohaterów, taka konwencja jest tym wygodniejsza, że pozwala uciec od rodzajowości i od psychologii, na rzecz bardziej syntetycznego traktowania postaci.

Podobnie jak w „Moim roku relaksu i wypoczynku” najbardziej sugestywnie wypada zbiorowa scena taneczna będąca zarazem czymś w rodzaju podsumowania portretowanego świata jako całości. Można by się spierać, czy podpatrywani bohaterowie są aż tak jednorodni, nawet przy tej fabule, żeby ich pokazywać jako jedną gromadkę. Ale robi to na nas, przynajmniej na mnie, wrażenie szaleństwa, transu, które pokrywa różne warianty nieuporządkowanego życia. Zarazem ta scena zapiera dech w piersiach dzięki znakomitej muzyce Wojciecha Frycza. Była ona ważnym elementem także poprzednich inscenizacji Minkowskiej.

Zetknąłem się z opinią, że aktorzy zostali w tej nowej „Mewie” poprowadzeni nawet zbyt „syntetycznie”, że są nadmiernie podobni do siebie sposobem mówienia, zanadto „serialowi”, a za mało „teatralni”. Może i tak, choć ja widziałem w manierze grania tej „neo- Mewy” konsekwencję przerysowanej groteski jako środka wyrazu. Skądinąd reżyserka miała tylko miesiąc na przygotowanie spektaklu. W sumie w kilku miejscach młodym aktorom udawało się osiągnąć widowiskowe napięcie, w jednym, może dwóch nawet mnie wzruszyli.

Aleksander Buchowiecki (Dorn), Maksymilian Cichy (Sorin), Maja Kalbarczyk (Polina), Maria Kresa (Nina), Magdalena Parda (Masza) częściej kojarzyli mi się z marionetkami niż z postaciami o bardziej złożonych wnętrzach. Ale role tych marionetek odgrywali nawet efektownie (taka konwencja), a czasem nas zaskakiwali jakimś osobistym akcentem, przełamaniem stereotypu.

Wyróżniłbym Kubę Dyniewicza (Trieplew), Julię Banasiewicz (Arkadinę) i Kacpra Męckę (Trigorin). Oni mówią nam cokolwiek więcej o swoich postaciach i wychodzą poza groteskę na rzecz przynajmniej namiastki egzystencjalnej męczarni. Chciałoby się powiedzieć: jak u Czechowa.

Najbardziej zaskoczył mnie w pozytywnym sensie Tomasz Obiński w roli drugoplanowego Siemiona Miedwiedienki. Rola niezgrabnego, zakochanego nieudacznika, postaci budzącej w nas krótkie napady empatii, jest małą perełką w tym spektaklu.

W efekcie wychodziłem z niego z idealnie mieszanymi uczuciami. Mam wrażenie, że ten sposób przerabiania klasyki zaczyna się upowszechniać. Z jednej strony lepsze to niż granie dawnych tekstów niejako wbrew wypowiadanym ze sceny słowom, gdy podważa je kostium, scenografia i wrzucane tu i ówdzie współczesne wtręty. Tu powstało przynajmniej nowe dzieło, choć nie w pełni oryginalne przecież.

Zarazem jeśli to ma być jedyna recepta na kontakt młodych adeptów aktorstwa z dawniejszą literaturą, to mam poczucie jakiegoś ich zubożenia. Mają żyć w świecie, w którym tekst dramatyczny może dotyczyć tylko teraźniejszości, nigdy przeszłości. Choć ona mogłaby się okazać całkiem uniwersalna, tyle że jej percepcja wymaga większego wysiłku.

Nie podpisuję się pod takim zredukowaniem kultury wysokiej i zresztą także popkultury. Nawet filmowe bajki stają się dziś przestrzenią dla grepsów z naszego życia, bo inaczej dziecięcy widz podobno ich nie kupi. To nie rozwija wyobraźni.

Na szczęście część tych aktorów: Banasiewicz, Kalbarczyk, Męcka, Obiński, została nie tak dawno zaproszona przez Jarosława Gajewskiego do obsady XVIII-wiecznej tragedii Stanisława Konarskiego „Epaminondas”. I dobrze, że dostali okazję do choć zerknięcia w przeszłość. Bo przecież ona naprawdę istnieje.

Tytuł oryginalny

„Mewa” przeniesiona w czasie. Jako satyra na celebrytów?

Źródło:

„Polska Times”

Link do źródła

Autor:

Piotr Zaremba

Data publikacji oryginału:

12.01.2025