„Termopile polskie” Tadeusza Micińskiego w reż. Jana Klaty w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Maciej Ulewicz.
Będę chyba jedynym bądź jednym z naprawdę nielicznych, który wyłamuje się ze zgodnego chóru zachwyconych widzów najnowszego spektaklu Jana Klaty "Termopile Polskie" Tadeusza Micińskiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Cieszy oczywiście niepomiernie wpuszczenie świeżego powietrza na tę scenę, która już od tylu lat wymagała tego zabiegu, cieszą świetne role Oskara Hamerskiego, Danuty Stenki ( najlepsza scena w spektaklu), Marcina Przybylskiego i Adama Szczyszczaja. Ale bolesna aktualność tekstu, jak zawsze intrygująca i imponująca rozmachem i pomysłowością produkcja nie czyni strumienia myśli umierającego księcia Józefa Poniatowskiego mniej nużącym i irytujacym dla widza zmęczonego powtarzającą się diagnozą już od czasów słynnego H w Stoczni Gdańskiej. A może ja po prostu jestem już zmęczony klatowym teatrem unurzanym w polskich demonach historii i choć zaraz larum mogą grać, nie robią mi drony latające (sprawnie zastępujące standardowego, odwiecznie obecnego operatora kamery, podążającego za aktorami, kowbojki Kościuszki, miażdżące riffy i growl wokalny kolejnego już zespołu metalowego używanego w spektaklach reżysera czy działający na bezrefleksyjnie reagującą część widowni szantaż emocjonalny w postaci hymnu narodowego, gdzie przy światłach zapalonych na widowni "zmusza się" obecnych do stadnej reakcji na Mazurka Dąbrowskiego. Dla mnie tania ale skuteczna prowokacja, bo jak widać działa, na szczęście nie na wszystkich. Kukły narodowej historii w nowym Narodowym tańczą tym razem, atrakcyjnie bez wątpienia, do "Que sera sera", playlista muzyczna wiecznie żywa, podobnie jak recenzentka Temida, tylko mnie to już zupełnie nie obchodzi, a nałroki niestety nie przyszedł.