EN

10.01.2025, 08:54 Wersja do druku

Maskowanie zmęczenia

„Zmęczone” Darii Sobik w reż. Joanny Drozdy w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Anna Pajęcka,  członkini Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

fot. HaWA, mat. teatru

W teatrze pracowała jako kierowniczka literacka i dramaturżka. Na pytanie Aleksandry Boćkowskiej na czym polegała jej praca odpowiada: „Czułam, że jestem w najlepszym możliwym miejscu, robiłam rzeczy, które bardzo mnie interesują. Miałam mnóstwo energii. Ale nie potrafiłam wyjaśnić, czym się zajmuję”. Dodaje: „Do mojego pokoju bardzo często przychodzili artyści i znajdowali w nim chwilę odpoczynku, ukojenia. Ja to lubiłam, bo spotkałam naprawdę fantastyczne osoby i zawsze będę za to wdzięczna. Ale miałam wrażenie, że z ich perspektywy ten mój pokój był miejscem, gdzie się nie pracuje, ewentualnie coś wydrukuje raz na jakiś czas”.

          I może właśnie z tego doświadczenia, pełnego ambiwalencji i frustracji, zrodził się tekst Zmęczonych Darii Sobik, opublikowany pierwotnie w „Dialogu”. Dramat, który wydaje się autobiograficzny, a zarazem uniwersalny dla ludzi wciągniętych w tryby kultury. Autorka w tej samej rozmowie podkreśla, że praca w kulturze to „umowa o pasję, a nie o pracę”. To zdanie mogłoby stać się mottem całego pokolenia, zderzającego idealizm z rzeczywistością. Młodzi bohaterowie Zmęczonych wierzą, że ich związki z teatrem są tymczasowe – w przeciwieństwie do pracującej tam czwartą dekadę pani księgowej, która będzie odbijać swoją kartę pracownika przez kolejne lata, do emerytury. Wierzą, że entuzjazm wystarczy, by negocjować stawki, a dobre intencje wybrukują drogę do awansu, nie do piekła.

            Od publikacji Zmęczonych do ich realizacji scenicznej w Teatrze Nowym minęły dwa lata, ale tekst nie traci na aktualności, choć nie jest już jedyną propozycją, która próbuje opowiadać o nie-artystycznej pracy w instytucjach. W grudniu 2023 roku zrobiły to Pamela Leończyk, Dorota Ogrodzka i Karolina Pluta w projekcie Lista uchybień, w jego ramach powstał spektakl wystawiony gościnnie w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Teraz Joanna Drozda, która wyreżyserowała Zmęczonych w Łodzi, postanowiła oprawić tekst Sobik w elementy kabaretu i rewii, co w teorii współgra z obecną tam autoironią. Ale w praktyce? W praktyce autoironia zmienia się w kicz, który łatwo zlekceważyć. Spektakl balansuje na granicy groteski i banału, czasem przekraczając ją z rozmachem.

         Na scenę wychodzi grupa pracowników i pracownic teatru. Zaczyna się utwór z refrenem, który będzie powracał przez kolejne dwie godziny przedstawienia: „My to zmęczone, my nieważne / I my nieważne, jak zmęczone / A my nieważne jak nieważne / Bo my zmęczone, to zmęczone”. Protagonistka (Rozalia Rusak) to pracownica, której udało się dostać etat w kulturze i traktuje to jako awans społeczny. Jest za to wdzięczna. Teatr to zawsze chociaż trochę lepiej niż praca w banku lub w korporacji. Co prawda rodzice nie wiedzą nawet, czym ich córka zajmuje się zawodowo, i trudno znaleźć wspólny język, bo jedna strona używa słów, które dźwięczą trochę obco: „raut”, „premiera”, „mobbing”. Wszystko brzmi gorzko, bo to jest gorzkie doświadczenie. Drozda postanowiła zrobić z niego satyrę o warunkach pracy, uderzając jednak głównie w pracownice, które się na te warunki zgadzają. Nie ma tu oporu wobec maszynerii instytucji, nie ma podkreślania siły osób wobec niej bezsilnych, co wydawało się podstawową intencją tekstu Sobik.

         Piosenki, które wyśpiewują aktorki i aktorzy, brzmią jak żart, tym gorszy, że opowiada się w tej formie historie prawdziwe. Widz czuje się niezręcznie – może taki był cel? Spektakl jak piekielna matrioszka, nie chce się zakończyć. Kiedy zdaje się, że sceniczne show dobiega końca, światło znów gaśnie, a przedstawienie rusza od nowa. Zostajemy uwięzieni w scenicznej pułapce, w której nie czeka nas nic przyjemnego, choć wszystko lśni i błyszczy. To jednak nie karnawałowy festiwal, raczej impreza dogorywająca o czwartej rano. Zmęczenie ma najwidoczniej poczuć widownia i stracić rewolucyjną czujność, z którą przyszła obejrzeć teoretycznie zaangażowaną sztukę o przemocy kapitalistycznego systemu.

         Także pojęcie „satyra na teatr”, którego używa się w materiałach promocyjnych rozmija się nieco z rzeczywistością sceniczną. Ironia szybko zamienia się w groteskę, która unieważnia to, co miało wybrzmieć w tekście dramatu. Na scenie pojawiają się nie tylko aktorzy, także osoby, które naprawdę pracują w administracji Teatru Nowego. Wydaje mi się to problematyczne i przedmiotowe, choć nie chcę tego omawiać szerzej, ponieważ nie znam motywacji tych osób. Nie jestem jednak przekonana, czy efekt jest podobny, do tego w spektaklu Michała Buszewicza Kwestia techniki z 2015 roku, gdzie reżyser zaprosił ludzi z zaplecza technicznego do spektaklu, w którym będą odgrywali główną rolę. Spróbował pokazać tych, którzy do sukcesu przedstawienia są niezbędni. Tu pracownicy teatru pojawiają się w bodaj dwóch scenach, po czym znikają. Zaangażowanie ich to coś jak łatwo wiszący owoc – przy takim temacie wydaje się kuszące, ale trzeba mieć jakiś pomysł, jak obecność tych osób ograć. Tu pomysłu zabrakło. Tekst, który z założenia traktował o potrzebie nie-hierarchiczności, właśnie ujawnia pełną hierarchię, na szczycie której jest reżyser i jego koncepcja. Jednocześnie – i paradoksalnie – trudno pozbyć się wrażenia, że Drozda próbuje czerpać ile się da z nieudolności, amatorskości tego występu. Co biorąc pod uwagę, że gra profesjonalny zespół teatralny, wychodzi niezbornie. Mamy nierówno wykonywaną choreografię, która rozjeżdża się co chwila i nie wygląda to jak nierozegranie się zespołu, tylko zamierzony efekt.

         Kiedy spektakl odrywa się zupełnie od tematu zmęczenia w kulturze i staje się nieco oniryczną opowieścią o klasowych kompleksach głównej bohaterki, robi się nawet znośnie. Zwłaszcza, gdy pojawia się Delfina. Niczym narratorka z piekła rodem, prowadzi nas przez spektakl i koszmar głównej bohaterki jest jej zewnętrznym głosem. Delfina to taka „córka koleżanki twojej matki”, punkt odniesienia w życiowych decyzjach, które w porównaniu z jej dokonaniami zawsze okażą się rozczarowujące. W tej widowiskowej roli występuje gościnnie Sylwia Achu. Delfina jest wolontariuszką, studiowała oceanografię, za cokolwiek się weźmie, to kończy się sukcesem. Jest obłędnie atrakcyjna. O traktowaniu pracy w kulturze jako szansy na mobilność społeczną nie mówi się wprost, a tekst Sobik był jednym z prób powiedzenia o tym głośno. W spektaklu Drozdy postać Delfiny jest demoniczna, ma zawrócić widzom w głowie, staje się egzemplifikacją atrakcyjnego trybu życia, boleśnie dając do zrozumienia, że także my, zasiadający na publiczności, jesteśmy daleko od ideału.

         Gęsto robi się, gdy na scenie pojawia się reżyser oraz kolektyw zarządzający instytucją, choć to jedna z decyzji reżyserskich Drozdy, za którym zdaje się iść konkretne przesłanie. Reżyser to postać satyryczna, osoby pracujące w teatrze mogą pod nią podłożyć wiele znajomych nazwisk. Płeć nie ma tu znaczenia. Teatrem zarządza kolektyw występujący w trzech osobach, być może dlatego, że w instytucji pełni rolę absolutnego bóstwa. Można łatwo tę wielogłową hydrę urazić, na przykład składając wypowiedzenie lub określając ich starania programowe nieco już mało seksownym słowem: kaszana. Przewrażliwiony na swoim punkcie kolektyw udziela pracownikom życiowych lekcji, a warunkiem zawodowego sukcesu jest zgadzać się z nimi we wszystkim.

         Gdy pracownicy postanawiają powiedzieć głośno o swoich warunkach zatrudnienia, reżyserując spektakl na ten temat, kolektyw odbiera to jako atak personalny. W świecie dramatu Sobik taki krok może mieć poważne konsekwencje – każdy, kto odważy się postawić na swoim, ryzykuje swoją karierę. W świecie poza dramatem jest trochę lepiej, głos pracowników teatru wzmacnia się wraz z kolejnymi publicznymi świadectwami przekroczeń, instytucje spisują na papierze kontrakty zabezpieczające aktorów, aktorzy i twórcy uzwiązkowiają się. Wciąż mało – ale zawsze coś. Ile jeszcze przed nami? W jaką stronę pójdzie nowa rzeczywistość? Nie wiadomo. Póki co w wielu miejscach dominuje obraz świata jak z sentencji, którą uczestnicy dramatu słyszą od dyrektora: Teatr nie jest od dawania odpowiedzi, tylko od stawiania pytań.

         Jakie więc pytania postawił nam ten spektakl. Może: czy to wszystko naprawdę jest tak bardzo śmieszne? Z czego wynika decyzja, żeby akurat z tego tekstu stworzyć musical? Czy akurat teraz jesteśmy w momencie, w którym mamy potrzebę zdejmowania ciężaru z tematu wyzysku? Pluszowe tabletki, za jakie przebierają się pracownicy, którzy na oczy nie widzieli L4, po dwóch godzinach na widowni potrzebne są także mnie. Rewia ma nas uwodzić, a nie dawać do myślenia. Tu trudno pozbyć się wrażenia, że uwodzenie gra do innej bramki niż pierwotnie grała intencja tekstu Zmęczonych. Bo jeśli ten miał uwidocznić wysiłek osób, które pracują na zapleczu artystycznych działań, to forma, jaką wybrała reżyserka, i fakt, że wszystko tu pływa w nadmiarze, skutecznie coś maskuje. Tylko co?

Daria Sobik ZMĘCZONE. Reżyseria: Joanna Drozda, scenografia / wideo / reżyseria światła: Michał Głaszczka, kostiumy: Jola Łobacz, choreografia: Bartek Dopytalski, muzyka i kierownictwo muzyczne: Michał Łaszewicz. Prapremiera w Teatrze Nowym w Łodzi 22 listopada 2024.

Źródło:

Materiał własny

Autor:

Anna Pajęcka

Wątki tematyczne