Opowiadałam historię Mary w taki sposób, w jaki sama chciałabym ją usłyszeć i w efekcie powstał dwugłos: 31-letniej pisarki i małej Oli, lat 9, która siedziała z pędzlem malarskim wśród gór kamieni i te kamienie pędzlowała, szukając śladów przeszłości - z Aleksandrą Zielińską, laureatką jednej z pięciu równorzędnych II nagród w tegorocznym Konkursie na Sztukę Teatralną dla Dzieci i Młodzieży, zorganizowanym przez Centrum Sztuki Dziecka w Poznaniu, rozmawia Joanna Żygowska.
Ola, bardzo dużo piszesz!
Ha, dzięki! Przyczyn pewnie jest kilka. Główny problem to fakt, że jestem pracoholiczką i trudno mi się z tego trybu wyzwolić, bo nawet kiedy wypoczywam, to w jakiś sposób pracuję. W efekcie napisałam do tej pory cztery książki i sporo mniejszych tekstów prozatorskich, dramatycznych lub innych, ale przyznam, że nie za bardzo się jednak nad tym zastanawiam. Pierwsze opowiadanie wyszło drukiem, gdy ledwo skończyłam osiemnastkę – to już trzynaście lat! W mojej głowie zawsze było bardzo dużo opowieści, które się nieustannie kłębią, przenikają i kształtują. Szukam dla nich różnych form, różnych ujść i stąd pojawiło się płynne przejście od prozy, która jest moim naturalnym językiem, do języka filmu, później pojawił się teatr. A teatr dla dzieci – przypadkiem.
Jak dowiedziałaś się o Konkursie na Sztukę Teatralną dla Dzieci i Młodzieży?
Informację o tym, że termin nadsyłania prac na Konkurs jest przedłużony znalazłam, gdy trwała już pandemia. Był to dla mnie bardzo trudny czas, wymagający zarówno pod kątem fizycznym, jak i psychicznym. Z jednej strony byłam zamknięta w mieszkaniu, z drugiej – musiałam chodzić do pracy, bo wciąż jestem zatrudniona w służbie zdrowia i moich obowiązków nie da się wykonywać zdalnie. Do tego doszedł strach o najbliższych. Generuje to ogromną ilość stresu, z którym nie do końca potrafię sobie poradzić. Myślałam, że praca nad tekstem, który z pozoru wydawał się łatwy i przyjemny, przyniesie mi trochę ulgi. I rzeczywiście tak było, ulga przyszła, choć bardzo szybko okazało się, że temat mojej sztuki łatwy w ogóle nie jest. Z każdym nowym wątkiem pojawiały się kolejne warstwy znaczeniowe, które chciałam eksplorować.
Skąd Twoje zainteresowanie teatrem dla dzieci?
Nie mam zbyt dużego doświadczenia z teatrem dla dzieci. Poza spektaklami teatrów objazdowych, które przyjeżdżały do mojej szkoły, nie miałam za bardzo kontaktu z tego typu formą. Bardzo żałuję, bo wydaje mi się, że to przestrzeń pełna fajnych rzeczy, o których nie wiedziałam lub nie wiem.
Prawdę mówiąc, pisanie dla dzieci zawsze mnie pociągało (w mojej rodzinie jest dużo dzieci i nie ukrywam, że sama często podkradam im książki), ale jak do tej pory zawsze wybierałam prozę, krótsze lub dłuższe rzeczy. Z tych wszystkich prób ukazały się audiobooki z moimi interpretacjami bajki „Kot w butach”, czytane przez Agnieszkę Więdłochę. Natomiast moją pracą dyplomową na Wydziale Sztuki UP w Krakowie była książka dla dzieci, którą przygotowałam od podstaw i sprawiło mi to ogromną przyjemność.
Kiedy dostałaś informację o nagrodzie w Konkursie?
Byłam wtedy na zmianie w aptece. Wiadomo, chorzy ludzie, pandemia, strach, a tu taka świetna wiadomość!
Czy można powiedzieć, że Twoje pisanie dla teatru dziecięcego było intuicyjne?
Tak. Pisałam to, co sama chciałabym przeczytać i dlatego sięgnęłam po tematy, jakimi zajmuję się na bieżąco. Zresztą wydaje mi się, że o poważnych sprawach można rozmawiać już od najmłodszych lat, a największa trudność polega na znalezieniu odpowiedniego języka. W czasie okołopandemijnym w głowie kręciło mi się dużo myśli związanych ze zmianami klimatycznymi i poczułam, że będzie to dobry punkt wyjścia do opowiedzenia o losach Mary.
Jak znalazłaś Mary Anning?
Jako mała dziewczynka bardzo interesowałam się dinozaurami i na pytanie: kim chcę zostać – bez wahania odpowiadałam, że paleontologiem. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mogę zostać paleontolożką i pojęcia nie miałam o feminatywach.
Miałam za to dużo książek o dinozaurach i zajmowałam się przekopywaniem ziemi koło domu, gdzie oczywiście nie znalazłam niczego z książkowych rycin, ale sam fakt szukania był dla mnie dużą frajdą. Moja najstarsza siostra studiowała geologię i czasami przywoziła mi ze swoich praktyk kamienie, na których były odciśnięte, np. amonity albo fragmenty roślin. Trudno było mi wyobrazić sobie, ile czasu trwało formowanie się skamielin czy jak świat tak naprawdę jest stary i nie ukrywam, że do dziś fascynacja przeszłością zamkniętą w kamieniu jest mi bardzo bliska. W zeszłym roku byłam na rezydencji literackiej w Quebecu i trafiłam na wystawę o początkach cywilizacji, ewolucji, Darwinie, również o początkach paleontologii. Znalazł się tam cały dział poświęcony Mary Anning i przyznam, że byłam zaskoczona, że mimo mojej dziecięcej pasji nigdy o niej nie słyszałam. Nie miałam pojęcia, że początki paleontologii zawdzięczamy młodej dziewczynie, która chodziła brzegiem morza i zbierała kamienie. Żałuję, że nie dowiedziałam się o tym, mając dziesięć lat, tylko trzydzieści.
Mój sześcioletni chrześniak też interesuje się dinozaurami i pomyślałam, że tę sztukę napiszę właśnie dla niego i wszystkich innych dzieciaków – chłopców i dziewczynek, którzy interesują się nie tylko paleontologią, ale i innymi nieoczywistymi dziedzinami. Jakkolwiek górnolotnie to brzmi, chciałam pokazać, że każdy może realizować swoją – nawet najbardziej szaloną – pasję, niezależnie od płci i wieku. W końcu nowe gatunki dinozaurów odkrywała młoda dziewczyna w małej, brytyjskiej wiosce, Lyme.
Jaki był Twój pomysł na łączenie faktów historycznych i fikcyjnej opowieści?
Najpierw zrobiłam dość rozległy research pod kątem faktów historycznych, dotyczących Mary i początków paleontologii. Od takich poszukiwań zawsze zaczynam. Następnie obejrzałam kilka zagranicznych filmików dla dzieci dotyczących Mary, by zobaczyć jak w innych krajach mówi się o niej dzieciom, a mówi się dużo i głośno. W sieci jest mnóstwo materiałów. W sztuce szukałam własnego połączenia między tym, co było naprawdę, a tym – co wytworzyłam w swojej wyobraźni. Uważam ten tekst za bardzo intymny, osobisty, bo oprócz tematów, które zawodowo mnie pociągają – miejsce kobiet w nauce, ewolucja, zagadnienie czasu – starałam się znaleźć ujście dla własnych emocji, związanych na przykład z żałobą. Opowiadałam historię Mary w taki sposób, w jaki sama chciałabym ją usłyszeć i w efekcie powstał dwugłos: 31-letniej pisarki i małej Oli, lat 9, która siedziała z pędzlem malarskim wśród gór kamieni i te kamienie pędzlowała, szukając śladów przeszłości.
A teatr?
Dla mnie – teatralnej neofitki – największą zaletą tego medium jest brak ograniczeń, poza wyobraźnią twórcy. Można łączyć ze sobą świat materialny i nierzeczywisty, można korzystać z przeróżnych narzędzi: fotografii, filmu, muzyki, multimediów, a wszystko to podporządkowane słowu. Zdaję sobie sprawę, że ludzie zajmujący się teatrem na co dzień widzą więcej niuansów, mają świadomość ograniczeń, ja dopiero badam granice. W tekście o Mary sprawdzałam, które z elementów jej biografii przysłużą się opowieści najlepiej, jakie środki pozwolą oddać ten świat na styku jawy i snu. Bo wiadomo – pterodaktyle nie mówią.
Nie mówią?
(śmiech) Masz rację, że zadałaś to pytanie, bo akurat głos Pterodaktyla prowadzi całą narrację.
A czy czułaś się kiedyś jak Mary Anning?
Często mam ten problem w pracy zawodowej. Jako farmaceutka, która wygląda raczej młodziej niż starzej, często muszę walczyć o utrzymanie autorytetu i udowadniać, że jestem odpowiednio wykształcona i doświadczona do wykonywania swojej pracy, szczególnie w kontakcie z pacjentami starszego pokolenia.
Poza tym, w dyskusjach często miewam wrażenie, że problemy istotne dla mnie, jako kobiety, są pomijane, marginalizowane lub po prostu przemilczane. Czy te zagadnienia są mniej ważne? Bywa, że tak, bo przecież dotyczą tylko jakiejś części społeczeństwa, a nie wszystkich.
Tylko połowy.
No, właśnie, tylko połowy Brałam udział w warsztatach dramaturgicznych „Nasz głos” w Starym Teatrze w Krakowie, koncertowo przeprowadzonych przez Agatę Dąbek. Miały one na celu pozwolić dramatopisarkom na pełną swobodę wypowiedzi w przyjaznej, wspierającej atmosferze bez strachu, że będziemy oceniane, wartościowane. To doświadczenie uważam za formujące, graniczne, wyzwalające mój własny głos. Od tego momentu przestałam się przejmować tym, jak tematy, które poruszam, będą ocenione. Skoro mnie dotykają, to są ważne i na pewno nie będę w tym osamotniona.
Spotkanie Mary z tymi metaforycznymi, a może i nie, panami z brodą to też moje doświadczenie. I wielu dziewczyn, które znam. To sytuacje, w których wiek i lata doświadczenia są odpowiedzią na większość argumentów. A jeśli te akurat nie pasują, to: „jesteś bardzo wrażliwa” lub: „nie obrażaj się”. Że albo taka urażona, albo obrażalska zamiast: postrzegająca inne aspekty sprawy i niezgadzająca się z czymś.
Owszem, to problem powszechny i uważam, że należy głośno zwracać na to uwagę, choć zdaję sobie sprawę, że łatwiej powiedzieć niż zrobić – doskonale wiemy, jak każdy taki przypadek jest skomplikowany i zależy od masy czynników, jak chociażby hierarchia zawodowa.
Cieszę się, że niczym się nie przejmowałaś i wybrałaś Mary Anning jako bohaterkę sztuki! Bardzo mnie zainteresowało to, jak umieściłaś w tekście kilka tematów: herstorię, historię nauki, żałobę dziecka, katastrofę klimatyczną. To nie manifest w sprawie, ale tekst literacki, który osobom czytającym i interpretującym pozwala postawić akcenty. Czy któryś z tych tematów był dla Ciebie szczególnie ważny?
Ważna była dla mnie historia nauki opowiadana, bądź nieopowiadana właśnie, głosem kobiet, często przemilczanym czy zapomnianym. Jest sporo innych przykładów, zawsze w takiej chwili przypominam sobie o Rosalind Franklin – specjalistce od rentgenografii, współodkrywczyni struktury DNA, pominiętej w werdykcie Komisji Noblowskiej, która przyznała Nagrodę dwóm naukowcom, bazującym na badaniach Franklin. Nie wspomnę już o częstym problemie ze stereotypowym myśleniem, z którym spotkałam się na studiach i odgórnym zakładaniem, że odkrywcy muszą być mężczyznami – tu nasuwa się skala Apgar (nie Apgara), autorstwa Virginii Apgar czy wirus Epsteina-Barr (nie Barra), od nazwiska Yvonne Barr.
Coraz więcej też myślę o zmianach klimatu i nadchodzącej katastrofie. Bez budowania świadomości, już u najmłodszych pokoleń, będzie nam trudno rozmawiać za 20-30 lat, bo albo spłoniemy albo zatopi nas wielka powódź. Cieszyłabym się, gdyby wyjście z teatru po sztuce o Mary sprowokowało rozmowę o tym, co dzieje się z planetą i co możemy zrobić, by chronić wymierające gatunki.
Temat żałoby, który zawiera się między wierszami w tekście też jest dla mnie osobiście ważny. Pojawia się subtelnie, w małej ilości, ale myślę, że dodaje Mary głębi, a widowni pokazuje, że w granicach tego wymyślonego świata, możemy rozmawiać o wszystkim, nawet o trudnych rzeczach, wszystko zależy od użytych narzędzi. Im więcej takich wyzwalaczy pojawia się w tekście, tym większa szansa, że skłonią do refleksji, wywołają dyskusję. I to jest dla mnie – jako dramatopisarki – największa satysfakcja.
Obraz Mary, która stoi nad morzem i mówi o swojej tęsknocie za tatą pozwala zobaczyć tę postać jako wielowymiarową. Nie tylko dziarską dziewczynę stawiającą czoło panom z brodami i rozmawiającą z dinozaurami.
Bardzo chciałam unikać uproszczeń. Nie mam doświadczenia w pisaniu dla dzieci, więc pierwsze co przyszło mi do głowy to: im więcej prawdy tym lepiej, świat jest skomplikowany, nie można od tego uciekać i z góry nakładać na widownię ograniczeń. Zależało mi, aby widz czy widzka mogli zaufać Mary, uwierzyć w emocje, jakie jej towarzyszyły. Dlatego zdecydowałam się pokazać wiele odcieni jej życia – niestety, nie wszystkie, bo po pierwsze to niemożliwe, a po drugie spektakl nie może trwać dziesięć godzin. Zaufałam swojej intuicji w kwestii wyboru i postawiłam na wątki, które mnie poruszają najbardziej, wierząc, że i tak zareaguje widownia.
Mam jeszcze pytanie o język. Mary czasami mówi w sposób nieco uroczysty, refleksyjny. Z drugiej strony pojawiają się dialogi i wypowiedzi humorystyczne. Jaki miałaś na to pomysł?
Zdawałam sobie sprawę z tego, że będę mówić o tematach trudnych, które wymagają określonego języka, ale nie chciałam, żeby tekst był dołujący. Moja twórczość często jest odbierana jako głos bardziej realistyczny niż optymistyczny, może nawet pesymistyczny, ale jak się okazało, pandemia wyostrzyła moje zmysły w innym kierunku. Pomyślałam, że znajdzie to swoje odzwierciedlenie na poziomie języka, gdy wstępny patos czy melancholia jest przebijany ironiczno-śmiesznymi szpilami. Wydaje mi się, że wtedy łatwiej utrzymać uwagę czytelnika i jednak jest coś w powiedzeniu, że jeśli prześmiewczy sposób jest jedynym, w jakim możemy mówić o trudnych rzeczach, to takiego sposobu trzeba używać. W końcu to pierwszy terapeutyczny krok do obłaskawienia demonów. Ale to nie znaczy, że tego patosu unikam, bo czasem mam wrażenie, że w tych podniosłych, trochę kiczowatych momentach jesteśmy sobą, jesteśmy ludzcy.
Rozmowa odbyła się 21 sierpnia 2020
Aleksandra Zielińska (ur. 1989) – absolwentka Collegium Medicum UJ, Wydziału Sztuki UP, uczestniczka kursu Adaptacja w Warszawskiej Szkole Filmowej, członkini zespołu literackiego przy Studiu Munka (2016–2018). Autorka trzech powieści („Przypadek Alicji”, „Bura i szał”, „Sorgo”), zbioru opowiadań („Kijanki i kretowiska”) oraz autorka tekstu dramatycznego „Kobieta Schrodingera”, na podstawie którego powstał spektakl „Głębiej” w Narodowym Starym Teatrze im. H. Modrzejewskiej. Półfinalistka Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej za tekst „Ile tu gwiazd”.