„Terapia dla par” Matiasa Del Federico w reż. Wojciecha Urbańskiego z Wydziału Produkcji Karol Bytner w Małej Warszawie. Pisze Marek Zajdler na stronie NaszTeatr.
Hiszpańskojęzyczne sztuki coraz śmielej poczynają sobie na polskich scenach teatralnych. Tekst argentyńskiego prozaika Matiasa Del Federico wędrował u nas prawdziwymi meandrami – wysłany przez Sebastiana Cybulskiego zdążył się na półtora roku zagubić w mailach Karola Bytnera, przypomnieć o sobie filmem Gerardo Herrero „Bajo Terapia” na festiwalu w Maladze, cudownie odnaleźć w rękach Diany Kadłubowskiej, by trafić w ręce reżysera Wojciecha Urbańskiego, nie bez udziału małżonki. Stamtąd droga była już prosta, krótki telefon do Antoniego Pawlickiego, odłożona na bok lektura, która znów wymagała domowej interwencji Agnieszki Więdłochy i cudowny powrót marnotrawnego syna do Wydziału Produkcji, który ostatecznie podjął się teatralnej realizacji scenariusza. Jak widać mężczyźni zamiatali temat pod dywan, a kobiety z uporem godnym podziwu przywracały go na właściwe tory.
Bo i o tym trochę traktuje „Terapia dla par”, a mianowicie o małżeńskich i partnerskich relacjach oraz ich codziennych problemach. Tych błahych, śmiesznych i w zasadzie nieistotnych, aż po te poważniejsze, niekiedy tragiczne, a nawet traumatyczne. Trzy zupełnie nieznajome pary przychodzą na wspólną sesję terapii grupowej do wynajętego przez psycholożkę mieszkania. Opiekująca się nimi na co dzień terapeutka płata im jednak figla nie pojawiając się na spotkaniu. Zostawia jedynie osiem zawierających zadania kopert z instrukcją stopniowego ich otwierania i poprowadzenia sesji we własnym gronie. Zaproponowany mechanizm ma zachęcić wszystkich do dzielenia się swoimi opiniami i spostrzeżeniami na temat kłopotów innych. Ale kto z nas lubi publicznie prać domowe brudy?
Lidka i Daniel (Kamilla Baar i Marek Kalita) najlepsze wspólne chwile mają już za sobą. Po 27 latach małżeństwa w ich związku coś się wypaliło, choć na terapię trafili z powodu różnic w poglądach na wychowanie dzieci. Wyluzowani Karina i Tony (Roma Gąsiorowska i Antoni „człeniu” Pawlicki) są najmłodsi wiekiem i stażem, ale dziwna niechęć dziewczyny do wspólnego zamieszkania staje się źródłem narastającego konfliktu. Marta i Robert (Agnieszka Więdłocha i świetny w odpychającej roli Piotr Głowacki) są w związku od 9 lat, a powód ich uczestnictwa w terapii wobec sporego wycofania kobiety i dominującej postawy jej męża początkowo nie jest jasny. Trzy pary, które od początku wydają się bardzo od siebie różne, przystępują do wymuszonej terapii grupowej, ujawniając stopniowo swoje problemy, bolączki, a nade wszystko ludzkie charaktery.
Spektakl stoi słowem i dialogiem rozwleczonym nieco na latynoską modłę. Oczywiście żart sypie się gęsto, a dla urozmaicenia wprowadzono nawet scenę taneczną, ale fakt faktem, za wiele się nie dzieje. By utrzymać koncentrację widza przedstawienie przyjmuje odwróconą szkatułkową konstrukcję: z małych pudełek wyskakują początkowo drobne konflikty i przekomarzania, które rosną, przydając ostrości dyskusji i spojrzeniom, w drodze do finału padają kolejne coraz bardziej szokujące wyznania, narasta wrogość, eskaluje z mocą rękoczynów, by na koniec móc kroić atmosferę nożem. A przy okazji wciąż pozostajemy w bliskim temacie związków i konia z rzędem temu, kto nie odnajdzie się chociaż w jednej z przedstawionych sytuacji. Problemy łóżkowe, kłopoty z latoroślami, uwierające przeszłe związki, zdrady, poświęcenia, uzależnienia, przemoc, zgniłe kompromisy, odmienne oczekiwania. Samo życie.
Co tu dużo pisać, błyskotliwie przetłumaczony przez Rubi Birden tekst nie zostawia na mężczyznach suchej nitki. Z humorem jako głównym narzędziem, rozprawia się z wizerunkiem macho, z męskim szowinizmem, próbami zdominowania dyskusji seksistowskimi uwagami czy prezentowaną postawą wyższości. Kpi ze stereotypowych męskich przywar, zamiłowania do piłki nożnej, braku rodzicielskich umiejętności, skłonności do skoków w bok i przechwałek erotomanów-gawędziarzy. Silne są tutaj kobiety, piętnujące godne pożałowania zachowania, wytykające błędy, a nade wszystko domagające się szacunku i uznania. Solidarnie stawiają czoła pasywno-agresywnemu patriarchalnemu widzeniu świata, który dąży do przejęcia kontroli za pomocą mizoginicznych żartów. Sprzymierzone kobiety walczą o prawo do niezależności, do samostanowienia i do mówienia „nie”. Historia zaczynająca się jako niezobowiązująca komedia towarzyska, ujawnia ostatecznie dość złowieszczy, ukryty przekaz, który wcale nie jest komiczny.
„Terapii dla par” mimo obfitości pochodzących prosto z życia żartów, bliżej do dramatu niż komedii. To bardziej psychologiczna gra, łamigłówka, w której dowcip służy jedynie jako odskocznia dla widza, a fabuła sugeruje ukrytą przed naszym zrozumieniem tajemnicę. Wraz z kolejnymi kopertami odkrywamy tło napięć i konfliktów dręczących bohaterów i przynajmniej w części możemy się przyjrzeć z dystansu własnym związkom. A nuż warto coś zmienić lub chociaż przegadać?
Najnowszy spektakl Wydziału Produkcji stoi w opozycji do lekkich komedyjek ulatujących chwilę po wyjściu z teatru. Drapieżnie zagrany, pozbawiony fajerwerków teatr słowa tli się nieustannie humorem, udanie podpatruje rzeczywistość i zostawia nas z ważnym przesłaniem, którego siła rażenia po prostu wbija w fotel.
PS. Warto nadmienić, że dla promowania spektaklu piosenkę "A może jeszcze się da?" napisała Daria ze Śląska, zaś w nagraniu teledysku wzięli udział wszyscy, grający także w dublurach, aktorzy. Jako człowiek teatru o istnieniu piosenki dowiedziałem się z teatralnej sceny, niemniej sam pomysł i rzecz jasna wykonanie doceniam.