Gdyby ktokolwiek wątpił w niepodważalną słuszność formuły biblijnego Eklezjasty (Koheleta) „Vanitas vanitatum et omnia vanitas” (Marność nad marnościami i wszystko marność), jako doskonałe exemplum rozwiewające wątpliwości posłużyć by mu mogły dzieje rezydencji rodu Ilińskich w Romanowie na Wołyniu.
Miasteczko, należące wcześniej do ordynacji ostrogskiej Sanguszków, około 1755 roku kupił Kazimierz Iliński, a rok później odziedziczył jego syn Jan Kajetan, starosta żytomierski. Wkrótce też, ponoć w miejscu, gdzie upolował wielkiego niedźwiedzia, postawił pałac – najzupełniej przeciętny. I dopiero syn starosty Józef August Iliński, dzięki koncentracji spadków rodzinnych „obrzydliwie wręcz bogaty” polski generał i rosyjski senator, ulubieniec cara Pawła I (dzięki czemu przyczynił się do uwolnienia Tadeusza Kościuszki), pod koniec XVIII wieku wzniósł w Romanowie pałac nowy, największy na Kresach rozszarpywanej właśnie Rzeczypospolitej. Ogromna klasycystyczna rezydencja zasłynęła szeroko przepychem wnętrz, kolekcją dzieł sztuki i wielkopańskim trybem życia właściciela. A potem? Po śmierci senatora w 1844 roku jego syn Henryk wiódł pod rosyjskim zaborem życie nie tak już szumne i efektowne. 5 grudnia 1876 pod nieobecność właścicieli wybuchł gwałtowny pożar, pałac spłonął doszczętnie, ruiny rozebrano, potem zaorano… Dziś po wspaniałej siedzibie nie ma najmniejszego śladu, wśród pól ukraińskiej wsi Romanów trudno nawet odnaleźć miejsce, gdzie stała.
Było, minęło – i w ogóle byśmy o tym nie mówili, gdyby nie fakt, że w bujnym życiu romanowskiej rezydencji teatr i muzyka zajmowały miejsce istotne, a niektóre z teatralnych inicjatyw uznać trzeba za niezwykłe i niepowtarzalne. Wraz z pałacem w rozległym parku stanął osobny, drewniany budynek teatru, też pewnie niemały (nie mamy pojęcia, jak wyglądał). W lipcu 1797 roku przez cztery dni amatorzy z wyższych sfer grali w nim przedstawienia z okazji ślubu Ludwiki Ilińskiej z Bartłomiejem Giżyckim. Dworska kapela rychło przekształcona została w studwudziestoosobową orkiestrę, złożoną z Polaków, Włochów i Niemców. Od 1799 roku kierował nią Ignacy Dobrzyński, skrzypek i kompozytor, wzbogacający repertuar muzyką baletową, kantatami i utworami religijnymi. W 1807 roku urodził mu się w Romanowie syn Ignacy Feliks, sławny w przyszłości pianista.
Przedstawienia théâtre de société nie zaspokajały artystycznych ambicji senatora. Co najmniej od 1803 roku przez kilkanaście lat utrzymywał on dwa zawodowe zespoły operowe: włoski, przybyły z Petersburga, oraz niemiecki, sprowadzony z Węgier. Wstęp do teatru był bezpłatny, a śpiewacy zapewniali też „w każdą niedzielę i święto w przepysznej kaplicy pałacowej cudną muzykę wokalną”. Poeta i zarazem administrator miejscowej szkoły jezuickiej, Józef Morelowski, w poemacie Wiersz o Wołyniu (1818) uznał włoską operę za szczególną atrakcję rezydencji i powód do dumy:
Oto ten sam Romanów, miłe me siedlisko,
Gdzie tyle przyjemności mam pod okiem blisko. […]
Nie jadąc do Włoch, znajdziem Włochy w wdzięcznym graniu,
Włochy w pieniu przyjemnym, Włochy w malowaniu.
W początkach XIX wieku w Romanowie gościli również aktorzy dramatyczni, wśród nich Francuzi wystawiający wodewile, a w 1811 roku któryś z licznych na Ziemiach Zabranych zawodowych zespołów polskich. Spektaklom operowym i komediowym towarzyszyły widowiska baletowe w wykonaniu tancerzy miejscowych. Byli to cudzoziemcy oraz wyuczeni poddani, a zwłaszcza poddanki, traktowane zresztą jak każda inna własność magnata. Jeden z gości – Józef Krasiński zanotował, że podczas wizyty cara Aleksandra I senator podarował mu „6 przednich arabskich koni oraz 12 jak najpiękniejszych młodziutkich baletniczek”. Niezbędne uzupełnienie stanowił chór złożony z kilkudziesięciu wieśniaków (w tym trzydziestu dziewcząt), wysłanych uprzednio na naukę muzyki i śpiewu do Rzymu. Chór ten bywał w razie potrzeby wypożyczany polskim teatrom w Żytomierzu, Kijowie i Kamieńcu Podolskim.
Na przedstawienie lub koncert Iliński przybywał wedle ustalonego ceremoniału w paradnym mundurze kawalera maltańskiego, przy orderach, poprzedzany przez czterech oficjalistów z kadzielnicą. Dworzanom, których mijał, podawał dłoń do pocałowania, w taki też sposób składali mu hołd muzycy – soliści. Wobec zagłady archiwaliów, na podstawie bardzo skąpych i rozproszonych przekazów niewiele przedstawień powiązać można choćby z określonym rokiem, repertuar zaś pozostaje praktycznie nieznany. A bywały w nim rzeczy najwyższego lotu, jak choćby Don Giovanni Mozarta wykonany przez „poddanych artystów” około 1820 roku.
Na szczególną uwagę zasługują jednak przede wszystkim niezwykłe misteria pasyjne, organizowane przez Józefa Augusta Ilińskiego zapewne od czasu sprowadzenia do Romanowa jezuitów w roku 1811. W Wielkim Tygodniu na górce w parku, długo jeszcze zwanej Kalwarią, ustawiano trzy krzyże. W Wielki Piątek, po zainscenizowaniu Drogi Krzyżowej (senator występował jako Szymon Cyrenejczyk), na owej górce
„krzyżowano trzech najętych Żydków: przywiązywano ich, a ćwieki wbijano między palcami; kiedy środkowego, który przedstawiał Chrystusa, zdejmowano, Żydek znikał, a natomiast była mechaniczna statua […] i tę procesjonalnie do grobu niesiono”.
Ciąg dalszy rozgrywał się w niedzielę podczas rezurekcji w pałacowej kaplicy:
„Kiedy ksiądz śpiewał: Resurrexit Christus – duża, w grobie leżąca statua drewniana, przedstawiająca Zbawiciela, za pociśnięciem sprężyny wstawała” (Henryk Olechnowicz Stecki, Wspomnienia mojej młodości, Lwów 1895, s. 200).
Pomijając już wszystko inne, to być może najpóźniejszy w Polsce przypadek liturgicznego wykorzystania ruchomej figury Chrystusa, łączący średniowieczną tradycję ze sprężynowym mechanizmem. Uroczystość kończyła procesja z monstrancją przez ogród dookoła pałacu. Nieco odmienną relację z misteryjnego widowiska pozostawiła Gabriela z Güntherów Puzynina: „[Iliński] czynił dramat dotykalny, krzyżując (ale nie na śmierć) żywego człowieka i zawieszając dzieci prawdziwe jako aniołki w powietrzu, śród lamp, dla przedstawienia razem i nieba, i ziemi w tym żywym obrazie, który powtarzał się co rok w Wielkim Tygodniu, z całym orszakiem śś. niewiast, żołnierzy, ludu itd.” (W Wilnie i dworach litewskich 1815–1843, Wilno 1928, s. 63).
Ostentacyjnie rozrzutny tryb życia po kilkunastu latach poważnie uszczuplił ogromny majątek Ilińskich. Sama tylko opera włoska kosztowała podobno astronomiczną kwotę pół miliona złotych rocznie. Nieopłacani należycie cudzoziemscy śpiewacy, aktorzy i muzycy powyjeżdżali. Budynek teatru opustoszał i wtedy właśnie, zapewne niedługo po 1820 roku, mocno już zdziwaczały senator wpadł na pomysł urządzenia tam finalnej części nabożeństwa rezurekcyjnego. Celebrował biskup Jakub Ignacy Dederko, za poparcie Napoleona i obronę unitów decyzją cara usunięty w 1816 roku z diecezji mińskiej i przebywający w Ołyce. Henryk Olechnowicz Stecki relacjonował:
„procesja z Najświętszym Sakramentem udała się z kaplicy do teatru, publiczność zajęła miejsca w krzesłach i lożach z książkami do nabożeństwa. Na scenie przy stosownej dekoracji było przedstawienie Zmartwychwstania, w którym Zbawiciel w obłokach wzniósł się do nieba, a biskup ze sceny błogosławił monstrancją. Ta ceremonia tak zgorszyła prosty naród katolicki, że w ciągu następnej nocy cały budynek teatralny znikł bez śladu, a miejsce to zaorano i zadarniowano. […] Obudziwszy się z rana senator strasznie był rozgniewany, ale nigdy nie mógł dowiedzieć się, kto był sprawcą tej roboty, ani gdzie podziały się materiały, z których teatr był zbudowany” (Wspomnienia mojej młodości, s. 204).
Czy gdziekolwiek indziej teatralny gmach został unicestwiony w czasie świąt Wielkiej Nocy z powodu bluźnierczego przekroczenia granicy między sacrum a profanum? Gdy pół wieku później płonął pałac, ludność okoliczna uznała to za „karę Boską” i odmówiła udziału w gaszeniu. Wedle miejscowej legendy ogniste widowisko trwało długo – wielka budowla dopalać się miała przez sześć miesięcy… Jako się rzekło – marność nad marnościami i wszystko marność.