"Arka czasu" Marcina Szczygielskiego w reż. Tomasza Kaczorowskiego w Teatrze Lalki i Aktora „Kubuś” w Kielcach. Pisze Paweł Kluszczyński, członek Komisji Artystycznej 28. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Tematy trudne ciężko jest poruszać z dziećmi, gdyż za wszelką cenę staramy się je uchronić przed tym co złe. Zwykle mówi im się, że świat jest dobry, wszyscy zawsze żyją długo i szczęśliwie, a bajki kończą się tylko dobrze. Źli bohaterowie albo są unicestwiani, albo ulegają przeobrażeniu w dobrych. Zło istnieje tylko po to, żeby wyróżnić dobro, wynieść je na wyżyny. Jak jednak wiadomo, życie pisze inne scenariusze. Opowiedzieć o pełnej terroru wojnie, ale w sposób subtelny, nie wzbudzający przestrachu, to rzecz niełatwa. Choć zdarzają się przykłady pokazujące że nie jest to niemożliwe. Taka jest Arka czasu Marcina Szczygielskiego przeniesiona na scenę Teatru Lalki i Aktora „Kubuś” w Kielcach.
W kieleckim spektaklu wszystko zaczyna się niepozornie, może się zdawać, że to kolejna nieszczególna bajka. Aktorzy bez zbędnych kostiumów, ubrani tylko w czarne kostiumy, jak w teatrze lalkowym przystało, inscenizują wyjście do zoo współczesnych dziadków z wnuczką. Są balony, popcorn, wata cukrowa, popołudnie, jak jedno z wielu. Dziewczyna jest zafascynowana zwierzętami i sprzedawanymi łakociami, babcia wynajduje w tłumie przyjaciółkę, tylko dziadek zdaje się popada w melancholijny nastrój. Nagle wspomnienia wracają, Rafał przenosi się w czasie do swojego dzieciństwa. Do świata niepewnego, pełnego lęków o każdy kolejny dzień, wypełnionego terrorem.
Rafała widzimy przed opuszczeniem ucieczką z „dzielnicy” gdzie zostanie już ostatni żyjący członek rodziny, zwany przez chłopca dziadziem. Stella, młoda kobieta, uczy uciekiniera takich sposobów bycia, przedstawiania się, które nie będą budzić podejrzeń napotkanych ludzi. Chciano mu też rozjaśnić włosy, jednak farba przybrała kolor dojrzałej marchwi, parząc dotkliwie przy tym skórę. Nie ma już jednak czasu na poprawki, to ostatni chwila, by się ewakuować. Po drugiej stronie muru getta Rafał przeżywa szok: nie wiedział, że świat może wyglądać aż tak inaczej. Co mu raczej nie pomaga w bezpiecznym dotarciu do kryjówki, którą stanie się opuszczona zagroda w warszawskim zoo.
Miejsce to nie przypomina wówczas znanego dziś ogrodu, zamieszkałego przez setki różnych gatunków zwierząt. Rafał poznaje zoo, jako prawie bezludną przestrzeń, po części zaadoptowaną na ogródki działkowe. Stella ma wrócić po niego za dzień lub dwa, chłopiec zostaje sam, gorączkuje, traci na kilka dni kontakt z rzeczywistością. Czuwają przy nim Emek i Lidka, dzieci, które podobnie, jak on ukrywają się w zoo. Uczą go zasad życia w tym miejscu: nie dać się zobaczyć nikomu, podbierać zbiory z grządek działkowiczów, ale nie za wiele, żeby uniknąć dekonspiracji. I jeszcze podlewać te grządki, traktując to jako rodzaj symbolicznej opłaty za zebrane plony.
Lidka opiekuje się zabłąkanym szopem praczem, którego nazywa Miksiem. Całej trójce udaje się nawet oswoić szakala, który błąka się po okolicy. Przyjaciele budują łódź, ich własną arkę, która ma pozwolić wydostać się poza granice Warszawy. Bo lato się kończy, a zima zapowiada się raczej groźnie. Sklecona z tego, co na brzeg wyrzuciła Wisła, arka ma pomieścić wszystkich: i budowniczych, i towarzyszące im zwierzęta. Widać, że nawet w tak ciężkich warunkach nie opuściła ich krok dziecięca fantazja i kreatywność. Wszystko ma się potoczyć jak w dobrej bajce, tylko Rafał na krótko przed wodowaniem wymyka się do opustoszałej „dzielnicy”, gdzie nie ma już nikogo. Dziadzio i jego skrzypce to tylko wspomnienie. Kiedy wraca i przyjaciele przystępują do wodowania, pada strzał.
Postrzelonego chłopca uratuje Stella, ratując też dobre zakończenie tej wojennej opowieści. Wydawałoby się, że wzbudzi ona przestrach na dziecięcej widowni (niespodziewany strzał nawet u mnie wywołał przyśpieszone bicie serca) ale młodzi widzowie wydają się przede wszystkim zafascynowani tym mrocznym światem. Nie jest to spektakl z feerią barw, tonacja scenografii Agnieszki Wielewskiej jest ponura, lalki mają blade oblicza, które na pierwszy rzut oka przypominają porzucone dawno kukły z niemodnych już czasów. Ich dłonie, plecy, czy głowy są jakby w rozpadzie, czyżby to znak przemijania? Sygnał, że zaniedbana pamięć o tragedii milionów niewinnych w czasie drugiej wojny światowej w końcu obróci się w pył? Na czym wówczas będzie się można uczyć? Czy przyjdzie przyszłym pokoleniom popełniać po raz kolejny błędy przodków?
W spektaklu Tomasza Kaczorowskiego nie ma zbyt wiele dosłownego wojennego okrucieństwa, To przede wszystkim opowieść o współpracy i braterstwie, dowód, że dziecięca wyobraźnia może stać się lekarstwem na niepokoje, nawet w najgorszych chwilach. W adaptacji Marii Marcinkiewicz-Górnej nie ma zbędnego patosu, żadnych pomników ze spiżu, wszystko jest ukryte w subtelnych sugestiach i dyskretnych znakach. To otwiera szerokie pole do rozmowy z najmłodszymi widzami. Być może jest to szansa na dyskusję rodziców z pociechami po powrocie do domu, lub gotowy temat dla pedagoga. Co cenne, obraz wojny zawarty w Arce czasu jest zasadniczo odległy od tego, który najmłodsi dostają na co dzień: od swawolnej strzelaniny na ekranie komputera, albo od zabawy pistoletem na kulki, zakupionym na przykościelnym odpuście. Tu życie ma się tylko jedno, a wojna to najgorsze piekło, jakie ludzkość mogła wymyślić.