Monodramy minionego sezonu zawładnęły wyobraźnią widza. Pisze Tomasz Miłkowski w „Przeglądzie”.
Teatr jednego aktora przez długie lata pozostawał jedynym terytorium zapewniającym aktorowi komfort niezależności. W latach dyktatury reżyserów aktorzy traktowali go jak swego rodzaju azyl. Dzisiaj, gdy ta absolutna władza nadwątliła się, heroiczna funkcja teatru jednoosobowego straciła na atrakcyjności, co nie znaczy, że spektakle indywidualne nie są dla aktorek i aktorów pokusą.
Krystyna Janda nie kryje, że uwielbia teatr indywidualny. Trudno się temu dziwić, skoro na swoje spektakle ściąga setki widzów, a przed telewizory nawet setki tysięcy. Tak było w przypadku przeniesienia głośnych „Zapisków z wygnania" Sabiny Baral, bolesnych wspomnień z Marca '68 w reżyserii Magdy Umer, które zgromadziły przed ekranami TVP 1 ponad 800 tys. widzów. Na festiwalu „Dwa teatry" w Sopocie monodram poniekąd ratował honor sceny telewizyjnej, przypominając, że potrafi ona dbać o to, co wzniośle nazywa się misją. To był mały wielki teatr. Warto jednak poczynić pewne zastrzeżenie i dodać o istotnym udziale w „Zapiskach z wygnania" grającego na żywo zespołu muzycznego Janusza Bogackiego oraz o rozwiniętych ilustracjach wideo. Jest to więc spektakl przeznaczony do prezentacji na dużych scenach, a nie - jak dawniej bywało - możliwy do pokazania w każdych okolicznościach. To przekroczenie pierwotnego wzorca teatru jednego aktora, nakazującego ograniczenie środków wyrazu wyłącznie do tych, którymi bezpośrednio dysponuje twórca na scenie. Dzisiaj niewielu artystów respektuje ten radykalny model ascezy. Nadal w taki sposób traktuje teatr jednoosobowy Wiesław Komasa, który przypomniał na tegorocznych Toruńskich Spotkaniach Teatru Jednego Aktora swoje „Różewiczogranie" oparte na tekstach poety, przede wszystkim „Kartotece". Komasa wyjechał z tego festiwalu z Nagrodą im. Antoniego Słocińskiego, przyznawaną za wierność autorowi.
Sacrum i profanum w zadziwiającym splocie
Sezon w teatrze jednoosobowym należał do Ireny Jun. Mistrzyni poetyckiej frazy zaprezentowała we foyer Teatru Studio porywający monodram, również na podstawie dramatu Tadeusza Różewicza, „Stara kobieta wysiaduje". Irena Jun, wspomagana oryginalną muzyką Tadeusza Wieleckiego i współpracą reżyserską Natalii Korczakowskiej, wraca do swojego spektaklu sprzed 36 lat w tym samym teatrze. Teraz to jednak inny monolog, uciekający od weryzmu albo groteski, będący metaforą ocalenia świata. Irena Jun portretuje kobietę pramatkę, ale też zrzędliwą prawie jędzę, by po chwili czarować czułością i erotycznym powabem, a potem niemal przerażać na biało mówionymi didaskaliami, w których Różewicz odmalowuje swoją apokaliptyczną wizję. W tym wieloznacznym przekazie nie ginie jednak tęsknota za pełnią życia, za przetrwaniem, choć centralne pytanie, jak to osiągnąć, pozostaje bez odpowiedzi.
Aktorka rezygnuje z rekwizytów, pozostają do jej dyspozycji krzesło i stolik, grający w ważnej sekwencji mapę kobiecego brzucha - metaforę istnienia. Zamiast rekwizytów i dekoracji świat malowany jest dźwiękami Tadeusza Wieleckiego, artysty otwartego na poszukiwania, który tworzy symfonię na garnki, miski, ociekacze. Zderzenie metafory zagłady z codziennością odgłosów kuchennej krzątaniny, która spotyka się ze słowem i melodią w wirtuozerskim wykonaniu aktorki, tworzy nowe pole znaczeń, aluzji, skojarzeń, niwelując banał dosłowności. Paradoks jest przy tym niebywały: kompozytor, posługując się banalnymi sprzętami, nasyca opowieść Ireny Jun wzniosłą poezją. Sacrum i profanum w zadziwiającym splocie.
Równie niecodziennym wydarzeniem był pokaz legendarnego monodramu Ireny Jun „Sonata księżycowa" w inscenizacji Józefa Szajny z muzyką Bogusława Schaeffera (premiera odbyła się w roku 1967) w Instytucie Teatralnym. Kiedy przed laty aktorka przedstawiała dramat starości, musiała przezwyciężać naturalne emocje młodej kobiety. Dziś prawie 90-letnia artystka swoim uśmiechem, udzielającym się widzom nostalgicznym nastrojem i bystrym spojrzeniem wywołuje intensywny blask młodości. Mimo upływu niemal 60 lat spektakl zachował świeżość i poetyckie piękno, które zawładnęło widownią.
Tym akcentem zakończył się trzeci już sezon prezentacji monodramów w Instytucie. Starannie dobierał je w roli kuratora Mateusz Nowak, tworząc nie tylko katalog mistrzowskich spektakli, ale możliwość spotkania z nowymi poszukiwaniami, jak choćby w przypadku „108 kostek cukru" Ireny Sierakowskiej z wałbrzyskiego Teatru Dramatycznego, monodramu opartego na pamiętniku młodej kobiety, pisanym z perspektywy osoby cywilnej w pierwszych tygodniach powstania warszawskiego. Tak więc projekt MONO w Instytucie zdał egzamin.
Ukłon za wytrwałość
To niejedyna nowa przestrzeń przybliżania osiągnięć sceny jednoosobowej. Zainicjowany przez Krzysztofa Witkowskiego łódzki Festiwal Sztuki Aktorskiej Teatropolis, któremu dyrektoruje Andrzej Seweryn, ma za sobą dwie edycje z dobrą obsadą i salami pełnymi publiczności, a przecież w Łodzi jest więcej takich wydarzeń, by przypomnieć choćby przeglądy solistyczne organizowane przez Teatr Szwalnia.
W tym roku jurorzy Teatropolis nie mieli łatwego zdania - Grand Prix otrzymał Marcin Hycnar za porywający monodram „Pogo", o którym już na łamach PRZEGLĄDU pisałem, wychwalając rysunek bohatera - ratownika medycznego, prowadzącego codzienną walkę o najwyższą stawkę, życie. Jurorzy przyznali także trzy równorzędne wyróżnienia Agnieszce Przepiórskiej („W maju się nie umiera"), Agnieszce Skrzypczak („Ifigenia ze Splott") i Łukaszowi Lewandowskiemu („Historia Jakuba"). W kategorii debiut triumfował Kacper Jan Lachowicz, wówczas student Akademii Teatralnej, z muzodramem „Warszawa płonie" o środowisku queerowym, wzbudzając uznanie - jak napisano - za „szczerość, zaangażowanie, będące zarazem ważnym głosem w kwestii równości nas wszystkich niezależnie od preferencji i poglądów czy używanego makijażu". O Kacprze Lachowiczu pewnie jeszcze usłyszymy, bo po sukcesie w Łodzi okazał się najlepszym aktorem VIII Ogólnopolskiego Przeglądu Dyplomów i Egzaminów Muzycznych Wyższych Szkół Artystycznych w Toruniu.
A skoro o tym mieście mowa, to trzeba mu koniecznie oddać należny ukłon za wytrwałość w prowadzeniu Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora. W tym roku odbyły się one już po raz 38. Od czasu, kiedy po ponad pół wieku zamknięto we Wrocławiu najstarszy w Europie festiwal monodramów, Toruń stał się ich stolicą, mimo braku oficjalnego jury i regulaminowych nagród. Każdy uczestnik może czuć się laureatem, bo już samo zaproszenie na spotkanie jest wyróżnieniem. Tak się jednak ułożyło, że niektórzy wyjeżdżają z Torunia z nagrodami. Swoje laury przyznają akredytowani dziennikarze oraz toruńska sekcja ZASP, jest także wspomniana nagroda specjalna im. Antoniego Słocińskiego - zapis w testamencie byłego dyrektora Teatru Baj Pomorski, przez lata związanego z tym festiwalem. Jest też tzw. szczebel do kariery, czyli symboliczna nagroda za debiut.
Tym razem dziennikarze nagrodzili Roberta Talarczyka („Byk"), ZASP wyróżnił zaś Mateusza Nowaka („Od przodu i od tyłu"). Wyróżnienie honorowe otrzymała także Anna Januszewska, aktorka od lat związana z Teatrem Współczesnym w Szczecinie, za monodram „Matka Putina" autorstwa Anny Katarzyny Chudek-Niczewskiej. Artystka podjęta się przedstawienia upokorzeń i goryczy doznawanych przez kobietę z gruzińskiej wioski, uważającą się za matkę biologiczną dzisiejszego władcy Kremla, która pozostaje pod dyskretną ochroną władz, co pozwala przypuszczać, że historia może być prawdziwa. Anna Januszewska ukazuje historię odtrącenia przez syna z podwójnej perspektywy - bywa tytułową postacią, ale bywa zarazem kimś, kto tę postać z zewnątrz obserwuje. Ta podwójność i powściągane emocje pozwalają jej nawiązać porozumienie z publicznością.
Tegoroczne toruńskie spotkania już po raz ostatni prowadził jako dyrektor artystyczny Wiestaw Geras. Guru polskiego ruchu teatrów jednego aktora postanowił wycofać się z bezpośredniego kierowania festiwalami - oddaje się temu z sercem od roku 1966, czyli bez mała od 60 lat. Teraz przechodzi na pozycje obserwatora i - ewentualnie - doradcy. Także w najmniejszym i sympatycznym festiwalu Teatr w Remizie w Helu, który prowadził od kilkunastu lat, przejmując go niegdyś z rąk założyciela, Olgierda Łukaszewicza. Na swój pożegnalny sezon zaprosił Małgorzatę Bogdańską, Marka Koterskiego, Sławomira Hollanda i Zdzisława Kuźniara. Wszyscy artyści zostali przyjęci entuzjastycznie, a proszony przez burmistrza Helu o kontynuowanie dzieła Wiesław Geras „namaścił" swojego następcę, młodszego o dwa pokolenia Mateusza Nowaka, radząc następcom: - Powtarzam to od lat — festiwale są potrzebne jako miejsce spotkań, konfrontacji i rozmów. Aby były twórcze, aktor musi mieć zapewniony komfort, ale najważniejsza jest atmosfera. Pod tym względem bliski ideału jest turniej monodramów w Słupsku „Sam na scenie", gdzie panuje potrzeba wymiany krytycznych opinii, czym powinien być dzisiaj monodram.
Nie ma takich słów, które mogłyby oddać zasługi Wiesława Gerasa dla sceny jednoosobowej. Zainteresowanych odsyłam po kumotersku do książki pod moją redakcją „50 lat WROSTJA. Po teatrze jednego aktora oprowadza Wiesław Geras", dostępnej na stronie internetowej Encyklopedii teatru polskiego.
Nie tylko w Polsce zawirowania personalne. Zanosi się na to, że przejdzie do historii festiwal Thespis w Kilonii, który swoje powstanie i dwudziestoletnie istnienie zawdzięcza Jolancie Kozak-Sutowicz. Aktorka mieszkająca w Niemczech w tym roku pożegnała się z festiwalem, a polska sekcja AICT podziękowała jej za osiągnięcia twórcze Certyfikatem im. Edwarda Csató, chociaż nikt, kto zna Jolantę Kozak-Sutowicz, nie wierzy, że to było pożegnanie ostateczne. Jak będzie, zobaczymy, pamiętając o fantastycznej przestrzeni konfrontacji monodramów z całej Europy na tym festiwalu i zawsze żywej obecności reprezentacji z Polski. W tym roku był to m.in. świetnie przyjęty debiut Sebastiana Słomińskiego „Wściekły pies" o moralnym rozdwojeniu duszpasterza ukrywającego swoje preferencje seksualne. Całość według reportażu Wojciecha Tochmana w reżyserii Marcina Bortkiewicza.
Ścieżki równoległe
Za to niezmiennie trwa od 21 lat, i wygląda na to, że trwać będzie nadal, chwalony przez Wiesława Gerasa Turniej Teatrów Jednego Aktora „Sam na scenie" w Słupsku, organizowany przez Teatr Rondo. Co roku pojawiają się na nim nowe talenty, dojrzewają też młodzi twórcy, próbujący tu swoich sił. Nie brakowało ich także w tym roku. Przejmujący monodram Alicji Królewicz na motywach dramatu Maliny Prześlugi „Jeszcze tu jesteś?" to rzecz o matce cierpiącej po samobójczej śmierci dorastającego syna, daremnie szukającej odpowiedzi na pytanie o przyczyny jego desperackiego czynu.
Na koniec kilka zdań o dwóch spektaklach spinających ten raport. Miniony sezon monodramatyczny otwierał spektakl „Na pierwszy rzut oka" Marii Seweryn w Teatrze Polonia według tekstu Suzie Miller i w reżyserii Adama Sajnuka. To monolog kobiety zgwałconej przez kolegę z kancelarii prawnej, która musi przejść przez piekło upokorzeń, chcąc dowieść winy gwałciciela. Ciężar dramatu spoczywa na aktorce, grającej w sterylnej dekoracji. Seweryn w zdyscyplinowany, precyzyjnie zaplanowany sposób prowadzi opowieść o młodej prawniczce. Najpierw studentce, potem wybijającej się adwokatce, zdobywającej uznanie, która zderza się z brutalną rzeczywistością.
Z kolei pod koniec sezonu można było zobaczyć na maleńkiej scenie Teatru Żydowskiego monodram Aliny Świdowskiej „Chciała zapomnieć" inspirowany wspomnieniami jej matki, Adiny Blady-Szwajger, lekarki w szpitalu dziecięcym w warszawskim getcie, w reżyserii Karoliny Kirsz. Aktorka pojawia się na scenie z walizką wspomnień. Znajdzie się tam zdezelowana lalka z wyłamaną rączką, butelka z klipsem pałąkowym, szklanka, nocna koszula. Minimalizm rekwizytów i środków. Alina Świdowska, siedząc na krzesełku, błądzi pamięcią po wspomnieniach matki i swoich. Nie można ani na chwilę zapomnieć, że to jej historia - spadek i ciężar drugiego pokolenia ofiar Holokaustu, które przekazują okruchy prawdy następcom. Że to coś więcej niż rutynowy spektakl.
Te dwa silnie działające na widzów monologi - ekstrawertyczki i introwertyczki, jeden oparty na fikcji literackiej, drugi na osobistej prawdzie; jeden aktorki średniego, drugi starszego pokolenia, różni wszystko. W obu przypadkach są to jednak ścieżki równoległe, prowadzące do tego samego celu, jakim jest mocny przekaz, moralne przesłanie opowieści, zawładnięcie wyobraźnią widza. Wiele jest takich dróg i za każdym razem trzeba je odkryć na nowo.