EN

27.12.2023, 11:14 Wersja do druku

Małe arcydzieło

„Sen nocy letniej” Williama Szekspira w reż. Jana Klaty w Teatrze Nowym im. T. Łomnickiego w Poznaniu. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.

fot. Jakub Wittchen

Klata znowu zrobił dobry spektakl, jestem zachwycony (i tu bym mógł zakończyć całą recenzję). Podchodziłem do „Snu nocy letniej” jak pies do jeża, bo z ostatnimi pracami Klaty miałem mocno nie pod drodze, bardzo mi się nie podobały i miałem nieodparte wrażenie, że mój ulubiony młody buntownik po czterdziestce zgubił gdzieś swoją drapieżność i ostrość widzenia i diagnozowania. A tutaj nagle jak grom z jasnego nieba spadł na mnie jeden z jego nowszych spektakli, czyli „Sen nocy letniej” z Teatru Nowego w Poznaniu.

Klata ponownie sięga po swoje ikoniczne zabiegi muzyczne tworząc przepyszną mozaikę z piosenek, ale dorzuca także stosunkowo nową w swojej twórczości zabawę wizualizacjami Natana Berkowicza (które można było zobaczyć również w krakowskim „Act of Killing”, ale ze względu na to, że lekarz zabronił mi się denerwować, nie wspominajmy więcej o tym spektaklu). Mieszając odrobinę swojego starego i znanego stylu z nowinkami reżyser daje nam naprawdę fascynujące wizualnie i muzycznie przedsięwzięcie.

Twórcy trzymają się dosyć wiernie historii zakochanych ateńczyków znanej z kart „Snu nocy letniej” w warstwie tekstowej, jednak dzięki osadzeniu jej w konkretnych dekoracjach i okolicznościach scenicznych, przesuwają akcent i zamieniają pogodną komedię pomyłek w niepogodny horror realizmu. Klata nie tyle komentuje i pochyla się nad kondycją współczesnego teatru i tego, jak stara się go robić w środowiskach lewicujących, ale też w moim odczuciu pochyla się w szerszym kontekście nad tym, dlaczego taki współczesny teatr nie ma racji bytu i czemu w dużej mierze próby tworzenia sztuki bez hierarchii i odgórnej władzy jakiegoś demiurgicznego reżysera są skazane na porażkę. Do świata pełnego przemocy nie przystaje sztuka bezprzemocowa, bo nie ma siły przebicia, ale też nie może być konstruowana idealnie – przez to, że tworzą ją nieidealne jednostki, które również poza teatrem tworzą przemocowy świat (doskonale to jeszcze wybrzmiewa dzięki nadal trwającej inbie w Teatrze Dramatycznym, w którym dyrektorkę zapowiadającą pracę w warunkach wzajemnej troski oskarża się obecnie o mobbing).

Spektakl rozpoczynamy oglądając próbę do przedstawienia tworzonego przez trupę aktorską pod wodzą Łukasza, która stara się w kolektywny, bezprzemocowy i być może niebinarny sposób, stworzyć przedstawienie godne pokazania przed księciem i księżną. Idzie im to jednak dosyć opornie, bo mierzą się głównie z tym jak siebie nawzajem nie urazić zamiast skupić się na realnym poziomie swojego przedsięwzięcia, a każda, nawet najmniejsza uwaga jest odbierana przez nich jako zniewaga i atak. W kontraście do nich zostaje utkana cała reszta „Snu nocy letniej” – mamy do czynienia ze światem po upadku jakiejkolwiek moralności i niewinności. Klata pozbawia nas złudzeń, gdy zaraz na początku widzimy bezpośredni cytat ze „120 dni sodomy” Passoliniego, a Tezeusz ogląda przez szkiełko powiększające wypięte pośladki młodych aktorów i aktorek, wprowadzając widownię w ogólny zarys intrygi. Zapowiada również swój ślub z Hipolitą, która leży zawiązana w kaftan bezpieczeństwa u jego stóp i – jeśli mam być szczery – nie umieściłbym jej na liście osób specjalnie podekscytowanych wizją swojego niebawem odbywającego się zamążpójścia.

fot. Jakub Wittchen

W całym tym niepokojącym anturażu biegniemy z młodymi zakochanymi do lasku podateńskiego, gdzie elfy płatają im niewinny psikus. Jednak nie jest to tak niewinny żart jak w wydaniu szekspirowskim; w świecie nakreślonym przez Klatę nawet tak niewielka zabawa ma ogromne konsekwencje. Zasad tak naprawdę nie ma i wszystko co najgorsze już i tak się wydarzyło.  Nie ma tutaj miejsca na miłość i romantyzm, dobitnie widać to, gdy Lizander gwałci Hermię, a potem, jak gdyby nigdy nic, udaje, że nic się nie stało; lub gdy, będąc pod urokiem Puka, nie czuje do niej już miłości i oddaje na nią mocz – zupełnie brutalna wizja, w której albo drugi człowiek jest czymś, co możesz wykorzystać albo nie jest już wart niczego. Wszyscy są zafascynowani swoimi ciałami, seksem i tym, kogo można jeszcze uwieść.

Elfy leśne w wydaniu Teatru Nowego to szalona zgraja z klubu BDSM; nie ma nawet najmniejszej szansy na stereotypowy wygląd małego leśnego robaczka. Asystujące Tytanii - Gorczyczka, Pajęczynka, Ciemka i Groszek wyglądają jak wyjęte z najgorszego koszmaru sennego (warto zwrócić uwagę na Karolinę Głąb grającą Groszka; pojawia się na scenie dosłownie kilka razy, ale jakoś tak niebezpiecznie przyciąga sobą wzrok). Dodatkowo Antonina Choroszy w roli Tytanii jest fenomenalna, mając w pamięci kilka różnych inscenizacji „Snu…” jakie dane mi było widzieć w życiu, zdecydowałem, że to jest chyba moja ulubiona interpretacja tej postaci. Jest w niej coś jednocześnie niepokojącego, dzikiego, ale czułem także w niej jakąś taką mała nutkę (róży) zagubienia w całej tej sytuacji świata; jest w niej odrobina filuternej, zadziornej dziewczynki mimo swojej siły i władzy.

fot. Jakub Wittchen

W tym spektaklu mamy wszystko: od próby naprawiania świata, którego nie da się naprawić pustymi gestami, przez ogłuszający ryk pił łańcuchowych w wyciętym już dawno lesie, przez przysłowiowe porównywanie sobie długości przyrodzenia i licytowaniu się kto jest bardziej męski – czy to przez jazdę na niedziałającym motorze, który musi wytoczyć ze sceny Helena, czy to przez prężenie wyrobionego kaloryfera na brzuchu – do totalnie przerażającej konkluzji w finałowej scenie. Gdy Puk wychodzi na scenę trawioną płomieniami i ociekającą krwią i oklaskuje pustkę, przymusza widzów do klaskania razem z nim i wpada w pusty śmiech. Dochodzi się do wniosku, że scena jest pusta, bo scena i nasz świat rzeczywisty to jedno i to samo. Ten wynaturzony, potworny świat, który tak bardzo nas torturował swoja przemocą i swoim brakiem jakichkolwiek norm i szacunku, jest jedynie dokładnym odbiciem tego, co się dzieje u nas; jest destylatem tego brudu i syfu, który łykamy codziennie, ale tego nie zauważamy, bo żaba gotowana powoli nie czuje, że woda zaczyna się gotować. Dopiero w takim natężeniu możemy to zauważyć.

Klata wrócił do mojej ulubionej formy i  stworzył naprawdę małe arcydzieło, które zostawia nas bez żadnej nadziei. Dodatkowo przekreśla to, że teatr coś może zmienić. Jak możemy chcieć coś zmieniać, jeśli nie radzimy sami sobie ze sobą i naszym środowiskiem.

Nie będę też ukrywał, że czuję w serduszku, że ten spektakl podzieli widownię. Jedni będą zachwyceni, a inni uznają, że to hańba, skandal i proszę oddać nam pieniądze. Ale w sumie tak chyba zawsze działał Klata w swoich najlepszych inscenizacjach. Więc uwaga! Wszyscy na pozycje – w Poznaniu mamy nowa perełkę! Warto się wybrać jak nie wiem co. Tylko potem trzeba być gotowym, że przez kolejne parę nocy ciężko się może spać.

Źródło:

teatralna-kicia.tumblr.com
Link do źródła

Autor:

Kamil Pycia