"Ludzie, miejsca i rzeczy" Duncana Macmillana w reż. Anny Wieczur-Bluszcz w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w Polska Times.
To sztuka zaskakująco wspólnotowa, pokładająca wiarę w grupie, poprzez groteskę poszczególnych sytuacji widać łzy. I widać miejsce na ludzką dobroć, bezinteresowny gest. Dzięki Annie Wieczur-Bluszcz i młodym aktorom może podwójnie.
Zrobiłem sobie chwilkę przerwy z przedstawieniami w Akademii Teatralnej. Ba, poczułem się rozczarowany natrętnie upolitycznionym „Edypem-Antygoną”. A tu nagle nieoczekiwany powrót. Ba, znowu zachwyt, podziw.
Anna Wieczur-Bluszcz, reżyserka szczególnie przeze mnie ceniona, za dar znajdowania tekstów empatycznych, i za wzmacnianie ich własną empatycznością, wystawiła z czwartym rokiem kierunku aktorstwa muzycznego „Ludzi, miejsca i rzeczy” Brytyjczyka Duncana Macmillana. To ich dyplom.
Macmillan trafia w serce
Dopiero co Grzegorz Małecki czarował nas na małej scenie Teatru Narodowego „Tchnieniem” tego autora (w oryginale „Lungs” – Płuca). Tam 41-letni dziś dramatopisarz rozpisał opowieść o związku męsko-damskim na dwie tylko osoby. Pokazał lęki, obsesje i nadzieje współczesnej zachodniej klasy średniej, nie odpowiadając precyzyjnie, co z tego sam podziela. Czy wierzy na przykład w ekologiczne emocje tak wielkie, że nie chce się mieć dzieci. Potraktował ich z ironią, ale ciepło. W ostateczności to także sztuka o miłości. Małecki wystawił to wszystko nawet bez dekoracji. Zachwalając „teatr w stanie czystym”.
Anna Wieczur-Bluszcz wzięła na warsztat tekst bardziej skomplikowany, z wieloma postaciami. To jeden ze współczesnych archetypów, opowieść o męce i leczeniu uzależnienia. Bohaterka Emma (a może Sara?) jest aktorką, alkoholiczką i narkomanką, która trafia do odpowiedniej kliniki. Oglądamy świat szpitalny, badania lekarskie i spotkania grupy terapeutycznej, także napady lęków głównej postaci w jednoosobowej salce. W samym finale następuje jej powrót do mieszkania rodziców.
Reżyserka komplikuje jeszcze teatralnie opowieść mnożąc wcielenia Emmy. Gra ją pięć aktorek, jedna zmienia się w drugą, choć w niektórych scenach pojawiają się wspólnie jako majaki. Czy bardziej po to następuje to rozdzielenie aby pokazać totalną rozsypkę jej osobowości? Uczynić jej losy spowiedzią everymana? A może i z powodów związanych z logiką samego dyplomu. To przecież także aktorskie ćwiczenie, wyzwanie, nie dla jednej, a dla wielu osób.
W każdym razie jest to wszystko klarowne i spójne. Nie pogubimy się w meandrach teatralnych metafor. A sam tekst? Pulsuje wieloma, bardzo wieloma słowami. Można nawet w ciągu trzech godzin doznać miejscami wrażenia przegadania. A zarazem kiedy poczujemy się już zmęczeni monologami, skargami Emmy, usłyszymy nagle jedno, dwa zdania celne i trafiające do naszego serca. Albo wstrząśnie nami scena z terapii odsłaniająca całą żałość, a za chwilkę całą podniosłość ludzkiej egzystencji.
Macmillan jest w swoich rozważań postmodernistą. Nie należy chyba do końca serio traktować jego wzmianek o Bogu. Albo doszukiwać się w teoriach Emmy na temat nierzeczywistości świata wobec której nie pozostaje nic innego jak ucieczka w używki, spójnej filozofii. To zresztą niekoniecznie filozofia samego autora. Gada on i gada razem ze swoimi bohaterami, a jednak niczego nie domyka, nie przesądza żadnej konkluzji. Może to pozostawić niedosyt, nawet irytację, jeśli szuka się twardych wartości. Ale nie ma w tym także krztyny progresywnego czy politpoprawnego moralizowania typowego dla wielu współczesnych książek, sztuk i filmów o tej tematyce.
Szpital nie taki demoniczny
Co ciekawe, Macmillan nie idzie drogą bezwarunkowej obrony autonomii jednostki wobec zbiorowości czy instytucji. A to przecież w tym się wyraża najczęściej duch naszych czasów. Przeciwnie, choć autor przysłuchuje się rojeniom Emmy o samospełnieniu przez używki z zainteresowaniem, choć zdaje się pochylać nad jej aktorskimi rozterkami, nie waha się jej zarzucać, słowami innych bohaterów, egoizmu, zbytniego zapatrzenia w siebie, pychy, kłamstw.
Najpierw robi to personel kliniki, ale także grupa terapeutyczna. Jej głos jest szczególnie ważny, bo to przecież inni uzależnieni. W finale robi to rodzina. Choć zwłaszcza jej matka jest toksyczna w szukaniu odwetu na córce, to przecież autor nie pozbawia jej mechanicznie racji. A to dziś raczej reguła.
To samo dotyczy reguł instytucji. Klinika jawi się na początku jako cokolwiek bezduszna, oparta na formalnych regułach. Lekarka jest oschła, a terapeutka Lidia z kolei przesłodzona w swoim panowaniu nad pacjentami. Ale czyż Marek Kotański nie jawił się jako nieczuły brutal nie okazując uzależnionym pobłażania? Nie, tu jednak nie spotkamy siostry Ratched.
Mamy tu do czynienia z podważeniem fabularnego stereotypu pokutującego co najmniej od czasów „Lotu nad kukułczym gniazdem”. Okrucieństwo medycznych reguł okazuje się przynajmniej częściowo pozorne, w każdym razie doprasza się usprawiedliwienia.
Nawet ostatnio Teatr Dramatyczny pokazał „Psy ras drobnych”. polskiej autorki Olgi Hund, minidramat dziejący się w psychiatryku. Jej wizja jest w sumie podobna jak Kena Keseya, nawet jeśli łagodniejsza, psychiatria to przede wszystkim sztuka panowania nad ludźmi. Może nawet bardziej generująca schorzenia niż je lecząca.
U Macmillana mamy schorzenia prawdziwe, przy tym szczególne, bo narkomania to oczywiście coś innego niż schizofrenia. Pacjenci są „sobie winni”, czego autor ani nie demonizuje czy nie używa do prostych morałów, ale też przed nami nie ukrywa. Zarazem każdy z nich coś sobie rekompensuje albo przed czymś broni, krótkie migawki ze świata jakoś nam ich upadki tłumaczą. Ale ich odpowiedzialności za własny los nie rozwadnia się tu w taniej czułostkowości.
Za to postaci reprezentujące klinikę są zaskakująco niejednoznaczne, jak lekarka czy terapeutka. A czasem są po prostu wzruszające, jak groteskowy sanitariusz Foster, o którym mówi jeden z pacjentów: „miał tylko psa, no i nas”. Wątki Fostera, a potem zmienionego z pacjenta w sanitariusza Marka, ludzi czepiających się rutyny instytucji, aby się ratować przed swoimi demonami, przewijają się tu niemal mimochodem. A to może największy atut tego dramatu.
Ta sztuka okazuje się nie tylko wieloznaczna, sprawiedliwa w rozdziale win i zasług, ale też zaskakująco wspólnotowa, pokładająca wiarę w grupie. Poprzez groteskę poszczególnych sytuacji nie raz i nie dwa widać łzy. I widać miejsce na ludzką dobroć, empatię, bezinteresowny gest.
Oczywiście to nie gwarantuje optymistycznego finału. Sztuka pozostawi nas w zawieszeniu. Demony będą nadal żywe i gotowe do działania. Ale te scenki rwane gwałtownymi cięciami, pośród minimalistycznej scenografii Marty Śniosek-Masacz, do ostrej muzyki niezawodnego Ignacego Zalewskiego, czynią nas per saldo lepszymi. Przynajmniej ja miałem takie poczucie.
Może doznałem przez jeden, dwa momenty poczucia nadmiernego chaosu czy nazbyt głośnego krzyku. Ale to nic w porównaniu z zaciekawieniem, napięciem, poruszeniem, jakie umiała we mnie wzbudzić Anna Wieczur-Bluszcz. A co z wykonawcami jej wizji?
Znam ten rocznik świetnie
Znam ten rocznik świetnie – już na drugim roku większość z nich występowała w „Żywocie Józefa” Mikołaja Reja w reżyserii Jarosława Gajewskiego. To także gwiazdy tętniącego emocjami „Prawieku” według Olgi Tokarczuk, w reżyserii Anny Sroki-Hryń. Już ich więc chwaliłem, ale przede wszystkim za śpiew, muzykalność, sceniczny temperament.
Tu dźwigają skomplikowane sceniczne zadania, wyrzucają z siebie mnóstwo słów. I zdają ten kolejny egzamin. Nawet pewne chropowatości ich aktorskiego rzemiosła są przesłaniane przez pasję. Ba, może czynią ich w scenach życiowych zwierzeń bardziej autentycznymi.
Emmy w pięciu postaciach, cóż, każda z nich znalazła w sobie wystarczająco dużo życiowej prawdy, aby przykuć uwagę do jej chybotliwej, drażniącej osobowości. Ada Dec, Jagoda Jasnowska. Olga Lisiecka, Sandra Rusin i Natalia Stachyra przejmowały pałeczkę jedna po drugiej czyniąc z tej sztafety wiarygodną drogą przez mękę. Może największe wrażenie zrobiło na mnie przejmujace wołanie o wysłuchanie Stachyry jako Emmy ostatniej.
Warto tu dodać, że trzy z nich: Dec, Lisiecka i Stachyra grają równocześnie inne pacjentki, narkomanki, w sekwencjach terapii, gęstych i dramatycznych. Ich metamorfozy to pochwała siły teatru. Ja po prostu nie byłem w stanie się połapać, że to te same osoby, które oglądałem przed chwilą w innej roli.
Był jednak w tym przedstawieniu ktoś może jeszcze sugestywniejszy. Maja Polka w potrójnej roli: lekarki, terapeutki i wreszcie matki Emmy skupia na sobie uwagę za każdym razem, kiedy jest na scenie. Mnie skojarzyła się od razu z polską Tildą Swinton. Emma mówi nieustannie, że te trzy postaci są podobne. Stają się więc po trosze jedną. A przecież każda z nich jest inna, lodowata i dopiero na końcu uczłowieczona lekarka różni się zasadniczo od mówiącej cichutko, dbającej o formę i panującej nad pacjentami Lidii. To dwie twarze kliniki, ale czy istotnie nastawione na to aby udręczyć Emmę, czy może na to aby ją uratować?
Z kolei Matka jest w jej wykonaniu uosobionym zmęczeniem i uosobioną agresją. Młoda aktorka nagle staje się dużo starsza, nie tylko dzięki peruce. Na miły Bóg, reżyserzy, dyrektorzy teatrów: nie zmarnujcie talentu Mai Polki!
Już napisałem jak ważny dla mnie jest w tej opowieści sanitariusz Foster. Karol Czajkowski zaczyna jakby odrobinę nieporadnie. Ale to nie jest nieporadność aktorskiego warsztatu, a niezgrabność jego bohatera.
Te wszystkie zmieniające się nieustannie miny, te nagłe przejawy służbistości przeplatane nieśmiałymi uśmiechami, składają się na kogoś symbolizującego zabawne rytuały szpitalnej machiny. A przecież to postać głęboko ludzka, szarpiąca za serce. Młody aktor umiał sobie z tym poradzić do samego końca. Mam wrażenie, że Wieczur-Bluszcz jak mało kto umie nam prezentować takich bohaterów. I znalazła do tego wdzięcznego partnera.
Jest jeszcze Wojciech Melzer, szczuplutki, chłopięcy Mark, zmieniający się na naszych oczach kilka razy, udzielający Emmie ważnych lekcji. Dostaje kilkakrotnie po parę minut na swoją historię i korzysta z nich z naddatkiem. Tego co mówi, słuchamy wtedy z uwagą.
Są jeszcze toporni, a przecież godni czegoś więcej niż litości pacjenci: Tomasz Osica i Julian Godzina. Jest Maciej Kozakoszczak, którego tak bardzo wyróżniłem za rolę w „Prawieku”. Tu niemal schowany w roli sanitariusza (gdzie jednak delikatnie sygnalizuje swoją wrażliwość), wywołuje na koniec chęć klaskania – swoim przejmującym monologiem, kiedy występuje jako ojciec Emmy. Wszyscy oni razem tworzą buzujący życiem wycinek świata. Ten egzamin jest chyba zdany. Dla mnie na wysokie oceny.
Ale to coś więcej niż zdany egzamin z aktorstwa. Kiedy teatr współczesny oddala się ode mnie, odstręcza natrętną agitacją czy nadmiernymi wygibasami formalnymi, dostaję coś takiego, i znowu jestem w domu. To strasznie ważne, że takie przygody zdarzają się w Akademii Teatralnej. Mogą nas dzielić różnice ideowe. Łączy – dobra literatura oraz człowiek.