Magdalena Czajkowska opowiada Rafałowi Górskiemu o drodze do aktorstwa, teatrze niezależnym, ważnych dla niej osobach, ostatnim spektaklu oraz udziela rad młodym aktorom:
Jak to się stało, że została pani aktorką? Skąd wziął się pomysł na ten niełatwy zawód?
Od zawsze ciągnęło mnie do sceny. Będąc w szkole średniej, mój kolega zaprosił mnie na zajęcia teatralne, na które sam od niedawna uczęszczał. To był Teatr PRO, który prowadził pan Jerzy Siech w Wojewódzkim Ośrodku Animacji Kultury w Białymstoku, z siedzibą przy ulicy Kilińskiego. Tam odbywały się próby. Poszłam, zobaczyłam, spróbowałam… Wciągnęło mnie to. Po czasie zachwyciło. Pan Jerzy przygotowywał z nami spektakle oparte na twórczości m.in.: Mickiewicza, Stachury, Norwida, Fredry. Przygotowania do każdego spektaklu obejmowały ćwiczenia dykcyjne i głosowe, powtarzanie krótkich etiud aktorskich, trenujących wyobraźnię i ciało, interpretację tekstu, dialog na scenie. Pierwszy raz przeszłam cały cykl przygotowania spektaklu – od momentu obsady aż do momentu premiery. Zobaczyłam, jak wiele pracy wymaga „postawienie” przedstawienia. Ile razy trzeba powtórzyć jeden ruch, jeden gest, jedno zdanie, aby efekt końcowy był satysfakcjonujący. Próby, a potem grane już spektakle wymagały (samo)dyscypliny. To trening ciała, pamięci, współodczuwania. Na scenie było nas kilkanaścioro i należało słuchać, o czym mówi kolega obok – po to, ażeby dialogować z nim rzeczywiście, a nie tylko „schodzić z tekstu”. Pan Jerzy był doskonałym nauczycielem aktorstwa. Teatr PRO to także, a może przede wszystkim, spotkanie z fantastycznymi ludźmi, otwartymi i pełnymi pasji. Większość z nich ukończyła szkołę teatralną. Byłam w teatrze kilka lat, bodajże od drugiej klasy szkoły średniej. Zdałam maturę, zaczęłam studia pedagogiczne, a po trzecim roku zdecydowałam się zdawać do Akademii Teatralnej w Białymstoku. I dostałam się.
Czy już wtedy wiedziała pani, że aktorstwo to wymagająca wiele pracy, dyscypliny i często niewdzięczna profesja? Czy dopiero w szkole teatralnej i już wykonując ten zawód przekonała się pani o tym?
Wiedziałam, że aktorstwo wymaga mnóstwa pracy i dyscypliny. O tym, że to niewdzięczna profesja przekonałam się z czasem.
Jest pani absolwentką białostockiego wydziału Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Jak wspomina pani czas nauki w tej szkole?
Bardzo miło. Poznałam wielu fantastycznych ludzi: doświadczonych wykładowców; a także moich kolegów z roku oraz pozostałych roczników. Był to dla mnie czas nienasycenia. Bardzo dużo pracowałam, chłonęłam wszystko. Nasze zajęcia polegały głównie na zajęciach praktycznych, co bardzo mi odpowiadało. W planie zajęć mieliśmy m.in.: zajęcia z interpretacji prozy i wiersza, zadania aktorskie, emisję głosu, dykcję, impostację, rytmikę, balet, taniec klasyczny, wychowanie fizyczne, pantomimę, basen. Równocześnie wykładowcy uczyli nas technik lalkarskich. To były dość trudne przedmioty – należało opanować najpierw technikę animacji lalką, a następnie dołączać do tego tekst, budować etiudy, potem sceny. Dlatego wszystko to wymagało wielokrotnych powtórzeń: wprawek, ćwiczeń, etiud, scen. Poza planowymi zajęciami sporo też pracowałam z kolegami z Wydziału Reżyserii, którzy zapraszali mnie do swoich egzaminów. Bardzo lubiłam te prace. Studia to był dla mnie czas odkrywania, poznawania siebie – swoich ograniczeń i zdolności, a nad jednymi i drugimi należało po prostu pracować. Nad czymś trzeba było spędzić 2 godziny, a nad czymś innym 15 minut. To praca na żywym organizmie. Ciało doskonale zapamiętuje układ emocjonalny, układ ruchowy; ale żeby być powtarzalnym, tak jak powtarzać te same zadania na podobnym poziomie, trzeba było po prostu trenować. To się przekładało na dalszą pracę na scenie. Reasumując, jednak studia były moim pasjonującym i owocnym wstępem do zawodu.
Ważnym wydarzeniem w życiu młodego aktora jest – z pewnością – debiut. W czym stawiała pani pierwsze kroki na scenie?
Debiutowałam rolą Tytanii w „Śnie nocy letniej”Szekspira w reżyserii Wiesława Czołpińskiego. Był to spektakl dyplomowy, wystawiany na deskach Teatru Szkolnego naszej Akademii Teatralnej w Białymstoku.Nieomal jednocześnie zagrałam w spektaklu „Kąsanie” na podstawie „O miłości i innych demonach” Gabriela Garcii Márqueza w reżyserii Marcina Bikowskiego (Teatr Malabar Hotel). I to także był mój spektakl dyplomowy.Po kilku miesiącach zostałam zaproszona do obsady spektaklu „Valérie” Vitĕzslava Nezvala w reżyserii Alaina Lecucqa w Białostockim Teatrze Lalek. Był to mój debiut na scenie instytucjonalnej. Przytaczam te trzy spektakle, bo każdy z nich jest dla mnie swoistym debiutem i ważnym wydarzeniem w moim zawodowym życiu.
Swoją pracę artystyczną wykonuje pani częściej w teatrach niezależnych. To jest pani wybór czy tak układa się życie?
Po trosze i jedno, i drugie. Były to moje wybory, a i życie tak się potoczyło.
W ubiegłym roku, w ramach przyznanego pani stypendium artystycznego, Teatr Latarnia przygotował spektakl „Wiśniowy sad” Antoniego Czechowa w reżyserii Mateusza Tymury. Pani zajęła się adaptacją oraz wcieliła się w jedną z ról. Dlaczego akurat sięgnęliście po ten utwór i skąd pomysł, aby wystawić sztukę w plenerze – na łące otoczonej sadem?
Od dłuższego czasu chcieliśmy wystawić „Wiśniowy sad”. Można powiedzieć, że był to nasz wymarzony tekst i chcieliśmy go zrealizować w Białymstoku, nadając mu nieco lokalnego rysu. Łąka przy ulicy Grunwaldzkiej posłużyła nam jako swoista naturalna scenografia, ale przede wszystkim to miejsce jest wycinkiem nieomal nienaruszonej przestrzeni w kontekście urbanizacyjnym. Otoczone ulicą, dworcem kolejowym i domami jednorodzinnymi. Jest ostoją w centrum miasta, która z pewnością niebawem zniknie. Atmosfera tej niepewności i tymczasowości dobrze wpisywała się w dramat Czechowa.
Spektakl okazał się bardzo atrakcyjny pod względem reżyserskim, aktorskim, artystycznym i wizualnym. Był jedną z najciekawszych propozycji w minionym sezonie w białostockim teatrze. Spotkał się ze sporym zainteresowaniem publiczności, która go doceniła. Pani zaś stworzyła pociągającą postać Warii. Ale zanim powstał efekt końcowy, trzeba było się chyba sporo natrudzić, aby wszystko dopiąć na ostatni guzik. Jak wyglądały przygotowania i praca nad przedstawieniem?
Przygotowania zaczęły się już dość wcześnie, wiosną ubiegłego roku. Próby odbywały się we wsi Borki, tam mamy salę prób. Zaczęliśmy od prób czytanych, w trakcie których bardzo szczegółowo analizowaliśmy postaci dramatu. Ich motywacje, cele, sposób myślenia, wzajemne relacje, sytuację w której aktualnie się znajdują i jaki ma ona wpływ na każdego z bohaterów. Szliśmy za rysem postaci, jaką naszkicował Czechow. Jednocześnie mieliśmy próby tańca, który przygotowała i trenowała z nami Magda Dąbrowska, a w przerwach ćwiczyliśmy grę na instrumentach – pod okiem także Magdy, Mateusza Tymury i Zbyszka Rusiłowicza. Następnie zaczęliśmy próby sceniczne. Mateusz pracował nad scenami, w których brały udział dwie, trzy osoby, potem komponował je w całość. I tak sukcesywnie powstawała nasza kompozycja.
Co mogłaby pani powiedzieć o swojej – jak się okazało – urzekającej roli? Jakie założenia przyjęła pani w jej budowaniu? Bo, z jednej strony, pani bohaterka jest spokojna w mowie i ruchu, a z drugiej – dość stanowcza. Dodatkowo bije od pani ze sceny magiczny nastrój.
Przyjęłam zasadę minimalizmu. W komentarzu, zamieszczonym w jednym z wydań dramatów, Czechow opisuje Warię jako „beksę”. Była to dla mnie wskazówka, ale ja wykorzystałam to w ten sposób, że jej płacz schowałam do środka i zamknęłam go na kłódkę. Tak więc siła, która rozsadza Warię wewnętrznie, jest mieszanką ogromnej tęsknoty za spełnieniem, miłością, za bliskim człowiekiem oraz ukrytej agresji słownej i emocjonalnej. Pomimo to chciałam, żeby Waria była dumną kobietą. Żyjąc w otoczeniu, które „filozofuje tylko i pije wódkę”, wzięła w swoje kobiece ręce odpowiedzialność za cały dom. Próbując, rozpaczliwie wręcz, utrzymywać w nim ład i porządek. To dobra dusza, ale – paradoksalnie, w domu pełnym ludzi – bardzo samotna. Nawet Łopachin, „Warii narzeczony”, zachowuje się tak, jakby jej nie zauważał, bo czuje lęk przed bliskością. Waria z każdą mijającą godziną „rozpada się” psychicznie; w kulminacyjnej scenie osiąga (tak jak i wszyscy bohaterowie) „erupcję straty” – jak określał to nam w zadaniu Mateusz Tymura. Jednak, dopiero po nieudanych zaręczynach z Łopachinem, tak naprawdę przestaje istnieć. Ten cały ciężar postanowiłam dźwigać w samotności, ale w taki sposób, aby nikogo nią nie atakować, nie skarżyć się. Na scenie odczuwam go nieomal fizycznie w ciele. Bardzo lubię pracować na przeciwieństwach uczuć. Pozwala mi to zmieniać rytm postaci, czuję jej dynamikę. Ten rytm zazwyczaj jest już w dobrze stworzonej postaci przez dobrego autora. Po mojej stronie leży tylko i aż „ożywienie” jej. Tak jak pan zauważył – Waria jest spokojna w ruchu, ale stanowcza w wypowiedziach. Zresztą Czechow przypisał Warii dość niewiele kwestii. W naszym spektaklu jest to bohaterka raczej milcząca. Wykorzystałam więc każdą chwilę milczenia na obserwowanie sytuacji i „mówienie milczeniem”. Jako aktorka bardzo lubię ekspresję na scenie. Doskonale czuję się w takich rolach, jak – na przykład – Inna w „Merylin Mongoł” (reż. Mateusz Tymura). Jest ona dotychczas jedną z najdroższych mi postaci, które zagrałam. Ale lubię też kompletnie się zmieniać i używać środków, w których wcale się tak dobrze nie czuję, a które chcę oswoić, przyswoić, „poznać bliżej”. W tym kontekście w pracy nad Warią bardzo ładnie poprowadził mnie Mateusz, reżyser „Wiśniowego sadu”. Dał mi sporo bardzo dobrych zadań i wskazówek, które tę moją ekspresyjność pozwoliły wykorzystać w twórczy sposób, a potem czuwał nad moim konsekwentnym ich rozwijaniem. A magiczny nastrój… Nie wiem… może to dlatego, że odkrywam się za każdym razem, nic dla siebie nie zostawiając. A może to jakaś moja własna poezja?
A czy podczas realizacji przedstawienia pojawiały się jakieś wątpliwości? Bo jednak trzygodzinny spektakl w otwartej przestrzeni, we wrześniu, wieczorową porą to dość ryzykowne posunięcie.
Pogoda – czy będzie padać, czy nie. Reflektory, kable, cały sprzęt na trawie. My, po tych kablach, w trakcie spektaklu też chodzimy i wolelibyśmy, aby jednak nie padało. Poza tym, czy w deszczową pogodę przyjdą widzowie – widownia odsłonięta, bez zadaszenia. Ale, na szczęście, nie padało, pogoda i widownia dopisała! Poza tym, kiedy próbowaliśmy już na łące przy ulicy Grunwaldzkiej, tuż przed premierą i w trakcie grania spektakli, cały sprzęt i scenografia zostawały na miejscu. Więc część ekipy zostawała na noc, by pilnować całego dobytku. Ci ludzie spali na zmianę w samochodzie, a potem grali spektakl. Nie mam żadnych wątpliwości, że powinnam im jeszcze raz za to tutaj podziękować!
Czy w najbliższym czasie widzowie będą mogli liczyć na pani współpracę z Teatrem Latarnia? A może ma pani inne plany zawodowe?
Mam inne plany zawodowe.
Z jakimi trudnościami mierzą się teatry nieinstytucjonalne?
Przede wszystkim bolączką takich teatrów jest brak stałej siedziby, gdzie zespoły mogłyby próbować i potem wystawiać swoje spektakle. To bardzo obniża komfort pracy, a z czasem motywację i wiarę w to, co się robi i po co. Tułanie się po wynajętych salach jest naprawdę męczące. Z (do)finansowaniem też bywa różnie, bo albo się otrzyma na przykład stypendium i zrealizuje się swoje przedsięwzięcie, albo nie. Wtedy, jeśli można sobie na to pozwolić, realizuje się swój pomysł na projekt – z pasji, zamiłowania, ogromnej chęci i prawie za darmo.
A co jest siłą takich teatrów?
Myślę, że wielka pasja, chęć realizacji swoich teatralnych marzeń.
Co lubi pani podczas pracy nad nowymi spektaklami, w budowaniu kolejnych ról?
Zaczynanie od nowa. Myśl, że oto przede mną nieznany świat, do którego zostaję zaproszona, i – w budowaniu którego – dokładam swoją cegiełkę.
Czy ma pani ulubiony typ postaci i repertuar, który szczególnie ceni?
Typ postaci… raczej nie. Tak jak wspomniałam wcześniej, dość dobrze czuję się grając postać ekspresyjną, mocną, dziką, ale zazwyczaj, nawet w takiej postaci, szukam jakiejś tajemnicy. Repertuar nieomal od zawsze ten sam – dramaturgia rosyjska, klasyczna i współczesna: Puszkin, Czechow, Turgieniew, Gorki, Gelman, Kolada, Wyrypajew. Również tragedie i komedie Szekspira.
Na pewno chciałabym kiedyś zmierzyć się z dramaturgią Bergmana, ale muszę jeszcze do niej dorosnąć. Z polskiego repertuaru lubię Fredrę, Różewicza, Gombrowicza, Witkacego.
Na swojej artystycznej drodze spotkała pani kogoś, kto wywarł jakiś wpływ na pani twórczość, kogoś, kto panią ukształtował i ukierunkował?
Tak. Na pewno znaczącą osobą na mojej artystycznej drodze był Marcin Bikowski (Teatr Malabar Hotel), mój kolega ze studiów, a potem z teatru. Kiedy byłam na drugim roku, zaprosił mnie do aktorskiej współpracy, która trwała kilka lat. Będąc jeszcze na studiach, obejrzałam „Balladę o latającym Holendrze” w wykonaniu Kompanii Doomsday i reżyserii Michaela Vogla (Figurentheater Wilde & Vogel). Zauroczyła mnie poetyckość tego spektaklu, język, którym opowiedziano tę historię; połączenie teatru formy, tańca, muzyki, śpiewu. Coś pięknego! To współgrało z moją wrażliwością. Potem była „Salome”, która zrobiła na mnie jeszcze większe wrażenie. Tak się złożyło, że po pewnym czasie zostałam zaproszona, aby zastąpić w tym spektaklu jedną z aktorek (wcielającą się m.in. w rolę Salome, znakomitą Ewę Gajewską-Jasińską). Przed prezentacją spektaklu w Niemczech miałam okazję pracować z Voglem. Pokazał mi taki rodzaj pracy z formą, który skupia się na szczególnym sposobie spersonifikowania lalki. Cały mój pobyt – najpierw w zespole Kompanii Doomsday, a potem w Teatrze Malabar Hotel – miał wpływ na moją twórczość. Na pewno wpływ na moje zawodowe życie miała współpraca z Mateuszem Tymurą (Teatr Latarnia) nad „Merylin Mongoł” Nikołaja Kolady. To jedna z najtrudniejszych ról, które zagrałam. Najintymniejsza, bezlitosna, odzierająca mnie. Wymagająca totalnego utożsamienia się z postacią, poczucia jej fizycznego zapachu, przyjęcia jej sposobu i rytmu mówienia, tembru głosu. Nie pozostawienia sobie żadnej asekuracji w razie ucieczki, zresztą uciekać i tak nie było dokąd. Spektakl graliśmy w prywatnym domu. Widownia siedziała w dużym pokoju – metr, może niecałe dwa metry od naszych stóp. Proszę mi wierzyć, że „granie” dramatu Kolady w takich warunkach jest niezapomnianym przeżyciem dla aktora. Trzeba było zaufać reżyserowi i sobie, żeby w tym hiperrealizmie nie przekroczyć cienkiej, niepożądanej linii. Tak, to jedna z moich najważniejszych teatralnych prac i – niewątpliwie – Mateusz, jak i cały zespół „Merylin Mongoł”, tym spektaklem odcisnął na mnie spore piętno. Osobą, która miała niewątpliwy wpływ na moją twórczość, był też Rusłan Kudaszow (Wielki Teatr Lalek w Sankt Petersburgu). Pracował z nami w Białostockim Teatrze Lalek nad spektaklem „Montecchi i Capuleti”, historii opowiedzianej bez słów, opartej na Szekspirowskim dramacie„Romeo i Julia”. Kudaszow ufał aktorowi i bazował na jego propozycji postaci. Było to dość trudne, bo – jak wspomniałam wcześniej – budowaliśmy postać pozbawioną dłuższych wypowiedzi, a opartą na jednym zaledwie słowie. W etiudzie „na postać” należało przedstawić danego bohatera dość przejrzyście. Porozumiałam się z reżyserem dość szybko, do jakiej postaci wspólnie zmierzamy (grałam Panią Montecchi, matkę Romea). On potem konsekwentnie egzekwował swoje wobec niej oczekiwania. Kudaszow pokazał między innymi, jak ważne może być skupienie na detalu, mikrodziałaniu, które – poprzez nadanie mu odpowiedniego kontekstu – staje się ogromne w wymowie. Wszyscy, których spotkałam, spotykam na swojej zawodowej drodze – są dla mnie ważni, choćby ze względu na sam fakt spotkania z drugim człowiekiem, jego osobowością, jego historią.
A czy mogłaby pani dać jakieś rady młodym ludziom, którzy zaczynają przygodę z aktorstwem?
Chyba nie powiem nic odkrywczego, ale „skóra słonia, wrażliwość motyla”. Tyle wystarczy. Poza tym – mówiąc dość praktycznie – żeby starali się odłożyć przysłowiowe parę groszy na tak zwaną „czarną godzinę”. Niestety, w tym zawodzie bywa tak, że – po tygodniach intensywnej pracy – może nastąpić kilka tygodni totalnego bezrobocia, w trakcie którego przecież trzeba za coś żyć i płacić rachunki. I – jeśli czas im na to pozwala – niech oglądają spektakle w teatrze. Jeśli mają szansę pojechać na przykład do innego miasta i tam obejrzeć przedstawienie, to – uważam – może być bardzo rozwojowe dla młodego aktora, a przede wszystkim – przyjemne.
Arleta Godziszewska i Ewa Palińska stwierdziły w wywiadach, że najważniejsza w zawodzie aktora jest pokora. Czy podziela pani opinie tych artystek?
Tak, pokora jest ważna. W podejściu do zadania, w podejściu do człowieka, do siebie. Ale jeśli pokora objawia się w postawie pod tytułem „przepraszam, że żyję”, w „czołobitności”, to już nie. Uważam, że w tym zawodzie i w ogóle w życiu to trochę nie ma racji bytu. Sama się z tego wyleczyłam.
Czym dla Magdaleny Czajkowskiej jest teatr?
Najbardziej intymną formą twórczości, poprzez którą komunikuję się z widzem. Jest moją przestrzenią dialogu. Ze sceny staram się z czułością mówić o sprawach dla mnie najważniejszych. Dość często mówię li tylko samym byciem tu i teraz. Lubię być lustrem dla drugiego człowieka.
***
Magdalena Czajkowska – urodzona 16 września 1980 roku w Białymstoku. W 2007 roku ukończyła Akademię Teatralną im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie na Wydziale Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku. Współpracowała m.in. z Teatrem Dramatycznym im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku („Salome”, reż. Michael Vogel), Białostockim Teatrem Lalek („Valérie”, reż. Alain Lecucq, „Czy pan istnieje, Mr Johnes?”, reż. Krzysztof Rau), Kompanią Doomsday („Skrawki”, reż. Marcin Bartnikowski), Teatrem Czrevo („Ksenia”, opieka artystyczna M. Czajkowska), Teatrem Malabar Hotel („Matka”, reż. Hendrik Mannes, „Wesele”, reż. M. Czajkowska) i Teatrem Latarnia („Merylin Mongoł”, „Władcy”, „Wiśniowy sad”, reż. Mateusz Tymura. Spektakle, w których brała udział, były doceniane i nagradzane. Magdalena Czajkowska jest intrygującą i wyrafinowaną aktorką, posiadającą doskonałe rzemiosło i artystyczny blask.